PRZYBYSZAMI TU
JESTEŚMY....
Dziesięć lat
temu studiowałam w Studium Terapii Zajęciowej. Trochę niezwykły jest ten mój „zestaw
edukacyjny”: filologia polska i terapia zajęciowa. Był to czas, gdy bardzo chciałam
zdobyć i pogłębić swoją wiedzę z zakresu terapii naturalnej. Dyplom Studium
miał mi otworzyć drogę do formalnie potwierdzonej możliwości wykonywania zawodu
terapeuty.
Kiedy przyswoiliśmy
większość wiedzy teoretycznej, przyszedł czas na praktyki. Od razu rzucono
naszą kilkunastoletnią grupkę do placówek, gdzie przebywały dzieci z
najcięższymi upośledzeniami, czyli, jak to się mówi, poszliśmy na głęboką wodę.
Było to
bardzo trudne wyzwanie, ponieważ widok tak wielu kalekich, powykręcanych ciał,
bezwładnych lub kiwających się czy miotających na oślep był przejmujący, nawet
dla kogoś, kto był już teoretycznie przygotowany na takie wrażenia. Do tego
dochodził przejmujący zapach moczu, czasem kału (wszystkie dzieci, nawet te
starsze nosiły pampersy) i różne odgłosy, nie przypominające ludzkiej mowy,
które wydawały te istotki.
Jako
praktykanci musieliśmy robić to wszystko, co robili etatowi pracownicy, oprócz
przewijania, mycia i ubierania. Mówiąc krótko naszym zadaniem było pobudzanie
czynności szarych komórek podopiecznych. Staraliśmy się, by dzieci były stale
zajęte obserwowaniem, słuchaniem, wykonywaniem ruchów. Kiedy np. rysowały,
często polegało to na tym, że trzymało się je za rączkę z włożoną w nią kredką
i w przypadku niedowładu spastycznego delikatnie pokonywało opór, a przy
niedowładzie wiotkim – mocno trzymało bezwładną dłoń i przedramię, by wieść ją
nad kartonem. Zabawialiśmy dzieci dzwonkami, grą na instrumentach, śpiewem,
tańcem, powtarzaniem wierszyków. Dzieci siedzące na wózkach woziło się na
spacer po korytarzach ośrodka, śpiewając im, pokazując po drodze kwiaty, różne
przedmioty, muskając rączki i buzię różnymi przedmiotami tak, aby dostarczyć
jak najwięcej bodźców sensorycznych.
Kiedy na
buzi niewidomego chłopca ukazywał się uśmiech, wiedziałam, że coś do niego
dociera, że czuje, słyszy... Czasem nagrodą za naszą pracę był radosny śmiech,
przytulenie się, dobrze wykonane ćwiczenie, ale zdarzał się także nagły. przeraźliwy,
spazmatyczny krzyk, wycie, ryk, zadawane na oślep ciosy albo następnego dnia
okazywało się, że wszystkie ćwiczenia trzeba wykonywać od początku...
Pracując z
tymi dziećmi nie jeden raz zadawałam sobie pytanie: Czy one mogą być
szczęśliwe? Szukałam tej odpowiedzi w ich roześmianych buziach, objawach
czułości i wdzięczności, radosnym machaniu rękami i nogami. Myślałam: Przecież
one mają ograniczoną świadomość, ich potrzeby są niewielkie, łatwo je
zaspokoić. Tak, niby łatwo, ale jaką tragedią było upuszczenie piłki przez małą
Kasię, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ją podać. Jak głośno płakał
mały Darek *), gdy wychodząc, a zapomniałam się z nim pożegnać. Z kolei taki Władek,
już siedemnastoletni: Całe życie z ciałem wygiętym w łuk, jak przy tężcu, opartym
na stopach i na potylicy, świat ogląda „do góry nogami”. A ile w nim było chęci
żartowania, śmiechu! Ciągle się z nami przekomarzał, chociaż czasami trudno nam
było zrozumieć jego mowę. A więc wszystko jest takie samo jak u „nas” –
myślałam. Każdy ma swoją skalę smutku i radości...
Dręczyło
mnie pytanie: Co takiego zrobiły te dusze w poprzednich wcieleniach, że teraz
tak cierpią? I zaraz się karciłam za te myśli. Jeszcze wtedy nie dotarło do
mnie, że one po prostu wybrały sobie
takie a nie inne życie dla samego doświadczania takiego właśnie życia a zrobiły
to dobrowolnie. Przez nikogo i przez nic nie zmuszane.
Nie
przypuszczałam, że odpowiedź na moje rozważania otrzymam w tamtym właśnie
miejscu i szybciej, niż się spodziewałam: Pewnego dnia opiekunki zdecydowały,
że „dorośliśmy” do karmienia podopiecznych. Każdy z nas wiózł do jadalni na
wózku dziecko, którym się opiekował. Mnie przypadła w tym czasie
trzynastoletnia Ania. Ciężko spoczywała na wózku, ruchy miała bardzo powolne,
mowę niewyraźną, oczy bezbarwne i mętne, wodzące dookoła bez zrozumienia. Nie
bardzo orientowała się w tym, co się dzieje dookoła, ale na szczęście była dość
komunikatywna i o wszystko pytała. Przed posiłkiem poinformowano mnie, że Ania
ma kłopoty z żołądkiem i musi długo żuć pokarm, więc lepiej jej nie poganiać.
Cierpliwie
niosłam do jej ust łyżkę za łyżką, gdy nagle Ania przerwała jedzenie,
popatrzyła na mnie i powiedziała:
A tamta
ciocia (miała na myśli opiekunkę) zawsze się śpieszy.
Nie chcąc
obgadywać z nią tej osoby, powiedziałam:
Wiesz,
ciocia ma dużo pracy, jeszcze musi robić wiele innych rzeczy, a ja akurat mam
czas, więc jedz sobie spokojnie.
Po kilku
następnych łyżkach znowu spojrzała na mnie, w jakiś szczególny sposób.
A moja mama
mnie nie kocha! – stwierdziła ze smutkiem.
Co ty
mówisz, zdaje ci się!
Nie! Moja
mama mnie nie kocha! Nie kocha!
Zaczęłam
tłumaczyć, że mamusia kocha ją, tylko nie umie jej tego pokazać, ale ona smutno
powtarzała: Nie kocha! Nie kocha! Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Te dzieci
to jedne wielkie narządy czucia, wykrywacze emocji, one przez skórę wiedzą, co
czujemy w odniesieniu do nich. Nagle usłyszałam siebie mówiącą:
Wiesz Aniu,
jest taki ktoś, kto kocha cię tak bardzo, bardzo, tak najbardziej jak tylko
można...
Kto?
BÓG...
W tym momencie
stało się coś, czego nigdy nie zapomnę: Jej smutna buzia rozjaśniła się
promiennym uśmiechem. Ale nie to było najważniejsze: spojrzała mi w oczy... i to
było niesamowite! Patrzyły na mnie oczy przepiękne, gwiaździste, rozpromienione
radością i miłością. Wokół pojaśniało, a ja czułam, że mam takie same oczy jak
ona! Że jest to spotkanie dwóch dusz –
czystych, radosnych, kochających... W tym krótkim momencie zrozumiałam, że my
wszyscy tacy naprawdę jesteśmy: czyści, promienni, piękni, kochający! Objęłam z
miłością tę moją Siostrzyczkę.
A potem trzeba
było powrócić do naszych obecnie odgrywanych ról – ja ją karmiłam, a ona
rozglądała się wokół swoimi półprzytomnymi oczami. Lecz teraz wszystko
wyglądało jakże inaczej...
Kiedy
kilkanaście lat temu byłam w Indiach, a był to dość długi pobyt, zauważyłam, że
ci „uduchowieni” Hindusi, witając kogoś, komu chcą okazać szacunek, dotykają
palcami dłoni kolana lub stopy tej osoby. Kiedyś wyjaśniono mi znaczenie tego
gestu: CZCZĘ BOGA, KTÓRY MIESZKA W TOBIE.
CZY ŁATWO
JEST NAM POWIEDZIEĆ TE SŁOWA, CHOCIAŻBY W MYŚLACH, DO KAŻDEJ NAPOTKANEJ OSOBY...
DO SWOJEGO WŁASNEGO ODBICIA W LUSTRZE?
Ludzie.
Mieszkańcy Ziemi. Kreacje Stwórcy. A prościej: Dzieci Boga. Wszystkie. Bez
wyjątku. Bez wykluczeń: UPOŚLEDZONE DZIECKO – PROSTYTUTKA - PIJAK – KLOSZARD –
ŻEBRAK – PROFESOR UNIWERSYTETU – ŚPIEWACZKA OPEROWA – ŻOŁNIERZ – ZŁODZIEJ –
BRAMKARZ LIGOWEJ DRUŻYNY – MAKLER GIEŁDOWY – OSZUST MATRYMONIALNY – WYNALAZCA –
TERRORYSTA – GOSPODYNI DOMOWA – ROLNIK – POLITYK – LEKARZ – CYRKOWIEC – można
te byty mnożyć w nieskończoność. Łączy je jedno – są to wybrane role, jakie
odgrywamy w tym istnieniu, w tym wymiarze, na tej pięknej planecie. A w te role
wpisane są doświadczenia. Nie, nie chodzi o to, że są to doświadczenia dobre
lub złe lub że przechodząc przez nie okazujemy się dobrzy lub źli, zasługujemy
na nagrodę bądź nie. Nie o to chodzi.
Są to doświadczenia,
dzięki którym zbieramy mądrość, uzyskujemy własną skalę wartości, rozszerzamy
świadomość, bogacimy się jako dusze, rozszerzając i wzmacniając nasz potencjał
rozwoju w drodze powrotnej do ŹRÓDŁA WSZELKICH BYTÓW.
Tu, na Gai
przybyszami tylko jesteśmy, na kilka, kilkadziesiąt, nawet kilkaset wcieleń.
Tak długo, aż zbierzemy wszystkie potrzebne nam doświadczenia: przyjemności,
przykrości, bóle i spazmy, gorycze porażki i euforie zwycięstwa, ambicje,
żądze, radości, rozczarowania, upojenia, ekstazy, zwątpienia, rozpacze,
wściekłość i bezsilność, by w końcu stwierdzić: Czas już porzucić te znoszone
kostiumy, zostawić te wszystkie rekwizyty. Wystarczy, pora wracać do DOMU!
*) Wszystkie
imiona są zmienione.
Anna
Małgorzata Bogusz-Dobrowolska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz