wtorek, 17 stycznia 2012

15. DZIEŃ KARMA-JOGINA



Najpierw szliśmy wzdłuż pawilonów domu gościnnego. Za nimi, z lewej strony widniała świątynia, z pozoru niewielka. Bojaźliwie zajrzeliśmy do środka, co nie było trudne, ponieważ wsparta na kolumnach, była otwarta z dwóch stron. Samo wejście do świątyni zostawiliśmy sobie na czas obrzędu. Potem wyszliśmy na rozległy taras z widokiem na górę Kailash, na której szczycie pojawił się Babadżi po swoim zejściu na ziemię, i przebywał tam przez dwa tygodnie.

W dole ryczała wzburzona, brązowa od niesionego mułu Gautama Ganga. Widziałam, jak spieniony nurt niósł ze sobą kamienie i nawet głazy. Słyszałam, że byli śmiałkowie, którzy w tym czasie przeprawiali się przez rzekę, jadąc do Hairakhanu inną trasą, ale na samą myśl o czymś takim dostawałam dreszczy.

Po 108 stopniach symbolizujących 108 imion Boga zeszliśmy w dół, na dróżkę prowadzącą do dhuni, przez tereny przyszłego ogrodu. Mijaliśmy drzewka bananowe i krzewy o pięknych, mało jeszcze w Polsce znanych kwiatach. Wśród nich uwijały się motyle, ogromne i bardzo kolorowe. Doszliśmy do groty, w której celebrowano hawan, zdziwiło nas, że jest taka malutka...

Tego dnia mieliśmy okazję po raz pierwszy uczestniczyć w wieczornych obrzędach w wersji „full”. Najpierw kąpiel. Ponieważ woda w rzece była w tym czasie bardzo wezbrana i stwarzała niebezpieczeństwo dla przyjmujących rytualną kąpiel, więc wszyscy korzystaliśmy z łazienek, które w niczym nie przypominały europejskich. Schodziło się po stopniach w dół do obszernego przedsionka z długimi umywalkami – kamiennymi korytami. Kolejki do kabin były długie, ale nikt się nie niecierpliwił. Korzystało się z wiadra i lothy. Najpierw nabierało się do wiadra wodę, potem mydliło ciało i spłukiwało przy pomocy lothy, a woda spływała po lekko spadzistej podłodze do otworu w kącie podłogi. Szybko przyzwyczaiłam się do tego sposobu mycia i nie przeszkadzało mi to, że woda nie była podgrzewana. Po kąpieli, przebrani w stosowne stroje, udawaliśmy się do dhuni na ceremonię hawanu.

Obrzęd wyglądał podobnie jak w aszramie w Holandii, z tą różnicą, że świadomość miejsca, w którym byliśmy, nadawała mu w naszych oczach zupełnie inny typ przeżyć. Było to uczucie głębokiej czci pomieszanej z wdzięcznością, zaciekawieniem i wzruszeniem.

Kiedy siedzieliśmy na swoich miejscach przed rozpoczęciem ceremonii, zaobserwowałam, że niektórzy czytali sanskryckie pisma, siedząc w pozycji lotosu, z zapaloną świeczką postawioną na wewnętrznej stronie zgięcia w kolanie. Bardzo nam to imponowało! Sama ceremonia wyglądała identycznie jak w Holandii. Tyle że z pobliskich krzewów i drzew dobiegały krzykliwe odgłosy wielkich, kolorowych papug, przelatujących z gałęzi na gałąź.

Wdychałam duszne, wilgotne powietrze przepojone zapachem kadzidła, dymu z ognia i palonego ghee i coś we mnie radośnie krzyczało: Ja tu jestem! Jestem!

Po skończonym hawanie trzeba było dość szybko przemieścić się po 108 schodach do świątyni. Zaczynał się głośny hałas wszystkich dzwonów, dzwonków i kołatek zwiastujący początek aarati. Wsuwaliśmy się pospiesznie do świątyni, składając pranam i zajmując miejsce tam, gdzie się dało. Z podziwem spoglądałam na ogromny dzwon zawieszony w wyjściu do ogrodu. Pod sufitem wisiały rzędy mniejszych dzwonów. Osoby, które wchodziły jako pierwsze zwykle podchodziły do tych dzwonów i pociągały rytmicznie za zwisające sznury.

Bardzo cieszyło mnie to, że opanowałam znaczną część badżanów, lepiej mi się śpiewało. W miarę dyskretnie, bo z ciekawością rozglądałam się po twarzach uczestników. Faktycznie, było widać, że przyjechali tu wyznawcy z całego świata. Trochę zaskoczyło mnie to, że w czasie aarati po świątyni swobodnie biegały psy i dzieci. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że psy i koty mają imiona bogów z hinduskiego panteonu lub imiona ludzkie. Odebrałam aarati w świątyni jako niesłychanie radosne, kolorowe i rozśpiewane.

Po skończonej ceremonii, z latarkami w rękach (latarki stanowiły obowiązkowe wyposażenie każdego gościa aszramu), udaliśmy się do pokoi po nasze naczynia, a potem - na kolację. Jedliśmy ją w długim przejściu za kuchnią.

Przyznam, że za pierwszym razem przeżyliśmy szok: w ciemności rozświetlonej nikłymi światełkami świec widać było dwa naprzeciwległe rzędy osób siedzących na długich, wełnianych chodnikach. Przed każdym stalowy talerz z miseczką na dal (rodzaj gestej zupy) i stalowy kubeczek.

Kitchen boys (chłopcy z kuchni), jak na nich mówiono, przechodzili wzdłuż tych rzędów z wielkimi garami i tacam,i i nakładali kolejno ryż, dal i czapati, a do kubków wlewano wodę z pobliskiego źródła.

Taki zestaw stanowił podstawowe menu w aszramie, zmieniał się tylko rodzaj składników w dalu. Na ogół był to jakiś gatunek fasoli czy fasolki lub kostki sojowe.

Szybko zorientowałam się, jak należy to wszystko jeść, nie mając żadnych sztućców oprócz rożka zwiniętego z czapati. Obok mnie siedział wysoki, brodaty, długowłosy bramin i pożywiał się w niesłychanie wytworny sposób, który rzecz jasna, natychmiast od niego przejęłam, może nie tak wytwornie, ale skutecznie. Rozmawialiśmy przez parę minut i dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy na temat życia w aszramie.

A potem – spać! W głowie mi huczało ze zmęczenia i o mało nie wywróciłam się po drodze, ponieważ szłam z głową zadartą do góry, podziwiając gwiazdy, które zdawały się wisieć prawie nad głową i wyglądały tak, jakby było ich znacznie więcej niż w naszej szerokości geograficznej. Patrz! Powiedziałam do Darka: Krzyż Południa! Księżyc wisiał nad nami jak wielka, złota misa, aż się chciało rękę wyciągnąć do niego!

Ledwo trafiliśmy do łóżek i wcale nam nie przeszkadzało to, że nie mamy materacy ani nic miękkiego do podścielenia. Ledwo dotarłam głową do zwiniętego swetra, który służył mi za poduszkę.

Ze snu wyrwał nas dźwięk trąbki. Spojrzałam półprzytomnie na zegarek: czwarta! Nie bardzo rozumiałam, o co tu chodzi z tą trąbką, lecz nagle mnie olśniło, że to pobudka. Z tego, co słyszałam, wstawali tak wcześnie ci, którzy szli na czandan. Przez chwilę zastanawiałam się, czy iść, bo głowa ciążyła mi strasznie, ale postanowiłam, że jednak pójdę. Darek jakoś dał się ściągnąć z łóżka i podreptaliśmy do łazienki. O dziwo! Nie było tam prawie nikogo, weszłam do kabiny, położyłam świeżą odzież na taborecie, gdy usłyszałam: „Ania, chodź tutaj i zobacz, czy to jest skorpion!” Poczułam lód w kościach, ale odważnie wybiegłam z kabiny. Darek stał przy umywalce i pokazywał coś, co było źle widać w półmroku, ale to coś było grubaśne i czarne. Poczciwy żuk, tylko dużo większy niż te, z którymi dotąd się spotkaliśmy. Po tej atrakcji i kąpieli, poszliśmy do domku, w którym mieszkał Babadżi. Czekając na przyjście kapłana, siadało się na wyznaczonym miejscu, na malutkim placyku pod domkiem. Było jeszcze ciemno, w dole grzmiała i szumiała rzeka, a po gałęziach dużego drzewa uwijały się małpy. Wymarzony czas na medytację, ponieważ odczuwało się w tym miejscu ciszę, która przenikała w głąb serca...

O 5. przyszedł kapłan i otworzył drzwi, wszedł, nie zamykając ich za sobą, co oznaczało, że można wchodzić, ale z reguły po kilka osób, ponieważ pokój był naprawdę mały: z boku stało łóżko, na którym spał Babadżi, teraz stał na nim jego ogromny portret. Siedzieliśmy w milczeniu, obserwując jak kapłan rozcierał w miseczkach kolorowe pasty, po czym podchodziło się kolejno po czandan.

Potem zostało nieco czasu, więc niektórzy wracali, żeby trochę jeszcze podrzemać, poszedł też Darek, a ja usiadłam na tarasie, twarzą do góry Kailash i postanowiłam medytować. Kiedy tylko usiadłam na kamieniach tarasu, doszło do mnie, że cały obszar aszramu jest okryty ogromną, jakby kryształową czaszą, z okrągłym otworem u szczytu. Przez chwilę kontemplowałam z zamkniętymi oczami owo wrażenie, gdy przyszło mi do głowy, by poprosić o mantrę, na której mam medytować. Siedziałam w ciszy jakieś pół minuty, gdy usłyszałam jak z góry spływa powolne, dźwięczne, uroczyste: OM! Podjęłam tę mantrę i to było jak prawdziwe, duchowe powitanie. Po paru minutach czułam tę przepotężną, miłującą, pełną słodyczy moc Gospodarza tego miejsca...

Ta chwila zmyła ze mnie wszelkie doznania codzienności i pospolitości. Odtąd, wszystko, co robiłam, mówiłam i myślałam, stało się uświęcone i pełne znaczenia o zakresie przekraczającym realia materialnego świata. Wszystkie czynności, słowa i myśli szły do innych adresatów, niż byli nimi ci, którzy przyjmowali je na ziemskim planie...

Ocknęłam się i poszłam po Darka, żeby iść z nim na poranny hawan. Nie dał się ściągnąć ani na hawan, ani na aarati. Trudno! Poszłam sam i poczułam, że chyba będę w tym wszystkim sama!

W dhuni cieszyłam się wspaniałą atmosferą do medytacji, zresztą wszędzie były tam miejsca, gdzie mantra sama łagodnie przesuwała się przez umysł, jak koraliki mali przesuwane palcami.

W świetle dnia wnętrze świątyni prezentowało się mniej tajemniczo, za to mogłam wychwycić więcej szczegółów: ołtarz zastawiony obrazami, ze stojącą z boku wielka lagą bambusową, z którą Babadżi się nie rozstawał i która pełniła funkcję błyskawicznie działającego środka przywracającego równowagę duchową. Nie, żeby ktoś dostawał nią lanie! Babadżi miał ten zwyczaj, że gdy ktoś zachowywał się lub nawet tylko myślał niewłaściwie, podchodził do delikwenta i zadawał błyskawiczny cios w jego głowę. Podobno ból był straszny, chociaż trwał ułamek sekundy, a uderzony natychmiast odzyskiwał jasną samoocenę swojego zachowania i naprawiał swój błąd.

Po Jego odejściu odpowiednikiem tego postępowania był fakt, że bardzo często osoby, które coś przeskrobały, znienacka uderzały o coś głową albo coś je uderzało. Sama tego doświadczyłam, kiedy brzydko o kimś pomyślałam. Interwencja w postaci kubka, który z półki spadł mi na głowę, była natychmiastowa i skuteczna!

Po zakończeniu aarati mieszkańcy aszramu siadali w kole i zaczynał się karma-joga-meeting, czyli przydział karma-jogi do wykonania w danym dniu. Była to także pora zgłaszania wniosków, propozycji, czy nawet skarg.

Zgłaszaliśmy się do poszczególnych prac: sprzątania terenu, świątyni, czyszczenia łazienek i toalet, zamiatania 108 stopni, itd.

Zgłosiłam się do zamiatania 108 stopni i ochoczo wzięłam się do pracy. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe – zmęczenie po podróży jeszcze mnie nie opuściło, zrobiło się gorąco i parno, a tu trzeba było machać raźno tą miotełką z trawy. Ze mną pracowała sympatyczna Angielka, wiec podśpiewując badżany pracowałyśmy i nawet nieźle nam to szło.

Nie pamiętam, co miałam robić potem i po południu, ale pamiętam, że czułam się znakomicie, dokładając się do dzieła polepszenia siebie i wszechświata, bo tak jest rozumiane działanie karma-jogi.

O 12. zatrąbiono na lunch, który spożywaliśmy na otwartej przestrzeni, chyba że padało, wtedy uciekało się do przejścia przy kuchni. Zaczynały się rozmowy, nawiązywanie znajomości, wymiana doświadczeń.

Po popołudniowej sjeście, którą skwapliwie wykorzystałam na spanie, znowu porcja karma-jogi, znowu kąpiel, dhuni i aarati, znowu kolacja i – spać.

Tak toczył się kołowrotek życia w aszramie – życia pozornie jednostajnego, spokojnego, w niezmiennej kolejności wszelkich czynności i w atmosferze uświęcenia oraz ciągłego odczytywania podtekstów, jakie niosły ze sobą poszczególne prace, doświadczenia i wypowiadane słowa...








2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń