sobota, 21 stycznia 2012

PIERWSZE EMOCJE



Z zapałem wchodziłam w życie aszramu. Pracowałam gorliwie, ale nie ponad siły, ponieważ nikt tego od nas nie wymagał. Dusza, uświęcona tą pracą, mantrą i otoczeniem pogrążała się w coraz większym uczuciu spokoju, komfortu i radości. Poznawałam otoczenie, zaprzyjaźniałam się z niektórymi kobietami, więc miałam z kim porozmawiać w czaj szopie przy szklaneczce czaju i ciastku za 1 rupię. Z czasem, w ciągu kilku dni stanowiłyśmy zgraną grupkę, która razem zgłaszała się do karma-jogi. Rozprawiałyśmy o wszystkim, łącznie z naszym życiem osobistym, wrażeniami z pobytu i doświadczeniami duchowymi. Część z tych kobiet poznałam już w aszramie w Holandii, więc czułyśmy się jak stare znajome. Było sympatycznie, czasem nawet zabawnie.

Urocza, delikatna Amerykanka, Jen miała poważne kłopoty z zaakceptowaniem życia w aszramie, przerażały ją wieczorne ciemności, częste wyłączenia światła, posiłki spożywane na ziemi i w dodatku rękami. Nie chciała chodzić na większość ceremonii, ponieważ brakowało jej snu. Poza tym, jak prawie wszystkim nam, dokuczały jej dolegliwości trawienne. No cóż, zmiana wody, zmiana diety dały się we znaki nawet tym, którzy już wielokrotnie odwiedzili Indie. Rosła Hiszpanka, Otylia starała się mobilizować Jen, ale wszystkie jej wysiłki spełzły na niczym, ponieważ sprowadzały się właściwie do poganiania jej i zachęcania, by nie pieściła się z sobą. No cóż, kobieta, która zdecydowała się przeprawić z wystraszonym przewodnikiem przez ryczącą Gautamę-Gangę, i straciła w jej nurtach plecak wraz z dobytkiem, rzeczywiście mogła patrzeć na Jen, jak na wypieszczoną panienkę, która przejmuje się jakimiś błahostkami.

Darek jakby się odsunął, niechętnie wykonywał karma-jogę, miał pretensję, że nikt nie chce mu pomóc w sprowadzeniu materiałów do rzeźbienia, rzadko chodził na aarati i hawan.

Żyłam, starając się widzieć tylko pozytywne strony tego aszramowego życia. Ale nie dało się! Nie uszły mojej uwadze małe, białe paczuszki podawane z rąk do rąk, pod stolikami czaj-shopu. Nie mogłam nie zauważyć podekscytowanych, chwiejących się na nogach Hindusów, upojonych czerezem, który w Indiach paliło się nagminnie. Potem okazało się, że ci spośród wyznawców, którzy najbardziej na karma-joga mitingach narzekali na brak dyscypliny, sami mieli kłopoty tak wielkie, że kiedyś trzeba było ich nieść do pokoju, bo nie mogli kroku zrobić o swoich siłach. Któregoś dnia, podczas popołudniowej sjesty obudziłam się ze snu i właśnie miałam wstać, gdy nagle gwałtownie otworzyły się drzwi i wtargnął przez nie jeden z szanowanych sadhu, których zwykle wita się pokornym pochyleniem, dotknięciem ich stopy, a potem swojego czoła. Lecz on nie wydawał się czekać na moje hołdy, podbiegł do mnie rączo, chociaż był to siwiuteńki staruszek i wołając coś z wielkim uniesieniem i radością, zaczął mnie obcałowywać po policzkach i dalej coś wykrzykiwać. Zdrętwiałam na te nagłe wybuchy czułości. Na szczęście poszedł sobie, wykrzykując swój zachwyt w przestrzeń przed sobą...

Wszystko to usiłowałam sobie jakoś zinterpretować, tak żeby nie pobudzać w sobie nietolerancji. Lecz budząca się spostrzegawczość zaczęła pracować na coraz szybszych obrotach.

Czując dyskomfort, zastanawiałam się, jak z tego wybrnąć, gdy nagle ogłoszono po aarati, że w aszramie w Chianoulli trwają przygotowania do święta Navaratri (święto na cześć Boskiej Matki), które miało się odbyć w październiku. Należało przygotować pokoje dla około 500 gości, więc proszono, aby zgłaszały się osoby chętne do wykonywania tej pracy. Oczywiście, natychmiast skorzystałam z propozycji, jak i moje dwie najbliższe kompanki. Darek został, a ja z radością wyruszyłam do aszramu, który leżał jakieś 4000 km wyżej niż Hairakhan. Bardzo byłam ciekawa, jak to jest „prawie że w Himalajach”.

Jechałyśmy autobusem, potem taxi-busem, podziwiając po drodze „prawdziwe” Indie. Maleńkie, białe świątynki z bajecznie kolorowymi dachami, kolorowo odzianych wieśniaków i wieśniaczki o posturze królowych, dzięki dźwiganiu ciężarów na głowach, niewielkie miasteczka pełne kolorowych sklepów i kramów z dosłownie wylewającymi się na ulicę towarami. I wszędzie, dosłownie wszędzie, ogromne tłumy ludzi – na poboczach, na chodnikach – całe rodziny z dziećmi, pojedyncze osoby, czasem kapłani, bramini w pomarańczowych szatach, niekiedy nawet ze świętymi, białymi wołami, tragarze z tobołami na głowach i hałaśliwe riksze przemykające się pomiędzy białymi taxi-busami, które trąbiąc niemiłosiernie i zupełnie bez potrzeby, łamały wszystkie możliwe przepisy drogowe.

Podziwiałyśmy ten egzotyczny, bajecznie kolorowy świat pachnący dymem z lichego tytoniu, rozgrzanym olejem z pierwszego tłoczenia ulicznych maleńkich garkuchni, wonnymi olejkami, których co rano używały kobiety, nie żałując ich także swoim małym córeczkom. Kiedyś, w przerwie w podróży, zobaczyłyśmy mamę, która niosła w ozdobionych licznymi bransoletami ramionach śliczne bobo. Nie trzeba było pytać, czy to chłopczyk, czy dziewczynka, bowiem maleńka miała oczęta obwiedzione czarnymi kreskami i pomalowane na czerwono usteczka. Nie wiem, jak jest teraz, ale w tamtym czasie z podziwem kontemplowałam nieuchwytny czar kobiecości Hindusek. Pomijam już to, że te wiejskie kobiety miały wyprostowane sylwetki i dumną postawę królowej, przy czym stąpały leciutko, wręcz zwiewnie. Było w nich coś, czego nie mają Europejki, coś zupełnie odmiennie fascynującego, tajemniczego, uwodzicielskiego, chociaż żadna nie zachowywała się prowokująco wobec mężczyzn. W New Delphi zauważyłam, że cywilizacja i komfort życia zabijały w kobiecie te cechy, ale to już inny temat.

Drogi były znacznie lepsze i szersze, chociaż nadal bardzo niebezpieczne. Wszędzie znaki ostrzegające przed nadmierną szybkością, a raz na skale zobaczyłam napis: „Lepiej do domu wrócić później niż wcale”. Nic dodać, nic ująć! W końcu, porządnie zmęczone zatrzymałyśmy się w Ranikhet, by zrobić niewielkie zakupy. Rozśmieszyła nas duża, brązowa małpa, która przez jakiś wisiała na gałęzi drzewa nad straganem z owocami. Bacznie obejrzała towar, po czym szybko zeskoczyła, chwyciła dorodną pomarańczę i wskoczyła z powrotem na drzewo. Sprzedawca tylko spojrzał za nią i wrócił do klientów. Przypadkiem zajrzałyśmy do laboratorium analitycznego. Oj, nie wyglądało ono tak jak nasze bielutkie, estetyczne, czyściutkie pomieszczenia! Jakieś stare, drewniane sprzęty, półki pełne słoików z jakąś brązową zawartością. Hm! Tu prawie wszyscy mają robaki! – pomyślałam i od razu zaczęło mi burczeć w brzuchu.

Po kilku minutach jazdy przez górski, niezbyt gęsty las znalazłyśmy się w miejscu, które na najbliższe cztery miesiące miało się stać moją przystanią. Aszram był rzeczywiście ogromny: dużo większy budynek świątyni, domy gościnne ustawione w czworobok, z dużym patio pośrodku. Jeszcze inne zabudowania, których zastosowanie poznałam później. Wszystko to robiło duże wrażenie. Ale ile też było do zrobienia! A ile do nauczenia się! Tego nawet nie przewidywałam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz