wtorek, 24 stycznia 2012

NIEZBYT POJĘTNA UCZENNICA?



Jest rześki, słoneczny poranek. Stoję na dziedzińcu świątyni. Przed sobą mam widok, który zapiera dech w piersiach: połyskujące w słońcu, ośnieżone masywy gór, czerwonawe promienie słońca tańczące po wklęsłym menisku zbocza Nandy Devi. Za chwilę blask jakby odrywa się błyszczącej ściany śniegu i lodu, i przemieszcza się po  szczytach i stromych zboczach sąsiednich gór.     O tak wczesnej porze żaden hałas, żaden dźwięk nie zakłóca ciszy. Patrzę na swoje bose stopy w klapkach, odbijające opalenizną od bieli lekkiego śniegu, który zaścielił dziedziniec, by zniknąć za godzinę, kiedy roztopi go słońce, które teraz szybko wzbija się w górę, malując swym blaskiem żywy, pełen niesłychanej dynamiki obraz ognia szalejącego po majestatycznych szczytach Małych Himalajów.

Stojąc tak w podziwie, jednocześnie snuję myśl, a właściwie pytanie, które towarzyszyło mi na każdej z moich ścieżek duchowych: Czego chcesz mnie nauczyć? Czego chcesz mnie nauczyć, Babadżi?

Kiedy przyjechałam do Heidakhanu, doceniłam w pełni działanie karma-jogi, oczyszczającej umysł i uświęcającej ducha w niemym wielbieniu Boga poprzez pracę, która miała wpływ na wszystko, co istnieje i dawała wkład w dzieło harmonizowania Wszechświata, dzięki harmonizowaniu siebie.

Jednocześnie miałam świadomość, że wszystko, co tam się wydarzyło, w jakiś niepojęty sposób jest zapowiedzią wydarzeń, które miały nadejść w  przyszłości. A działy się rzeczy niepokojące, jak chociażby moje rozdzielenie się z Darkiem, zetknięcie z problemem uzależnienia albo w sumie niezbyt „groźna” perspektywa pracy przy sprzątaniu.

Kiedy jechałam z moimi koleżankami autobusem do Chillianuoli obserwowałam prześliczną, małą świątyńkę, położoną w dolinie, blisko zbocza niewielkiej góry, na którą wjechaliśmy wąską górską drogą. Autobus nie mógł jechać na wprost, wspinając się w górę, ponieważ zadziałałaby zbyt mocno siła grawitacji. Początkowo nie zwróciłam na to uwagi, ale przy którymś okrążeniu spostrzegłam, że widzę dach tej świątyni z coraz to wyższej perspektywy. Wtedy olśniło mnie, że tak właśnie wygląda nasz rozwój duchowy:  wspinamy się nie "na wprost", nie szybujemy, lecz poruszamy się ruchem spiralnym, przerabiając te same paradygmaty sytuacji i zachowań, za każdym razem na coraz wyższym poziomie. To są wszystkie te momenty, kiedy staje przed nami to samo lub podobne wyzwanie, ale o ileż trudniejsze!

Ten właśnie widok wyłaniał się z mojej pamięci za każdym razem, gdy zapalała mi się czerwona lampka i czułam, że nie sprostam...

Życie w aszramie było bez porównania trudniejsze niż w Haidakhanie. Na samym wstępie należało przygotować mnóstwo pokojów. Wyciągałyśmy z magazynu ogromne sienniki, by rozłożyć je na  wszystkich dostępnych tarasach i dziedzińcach, aby wywietrzyły się na słońcu. Samo sprzątanie pokojów było o tyle uproszczone, że okna nie miały szyb, tylko kraty, które wystarczyło oczyścić miotełką z kurzu. Czyściłyśmy toalety i łazienki, wycierałyśmy z kurzu skromne umeblowanie, a na koniec wychlustywało się na podłogę wiadro wody i ściągało ją szeroką szczotką do odpływu. Podłogi wysychały błyskawicznie. Potem należało ułożyć materace na łóżkach, przynieść koce... i dalej, następny pokój.

Po kilku dniach słaniałam się na nogach, może nawet nie dlatego, że praca była zbyt ciężka. Miałam zwyczaj, jeszcze z Haidakhanu, by nie jadać śniadań (dla oszczędności), jednak nie wyszło mi to na zdrowie. Pewnego dnia szłam, niosąc przed sobą ogromniasty siennik. W pewnym momencie potknęłam się o coś, wywróciłam, miękko lądując na materacu. Nic mi się nie stało, tyle że miałam problem ze wstaniem, jakby ktoś odciął mi dopływ paliwa. Od tamtej pory, w sympatycznym czaj szopie, przed pracą pałaszowałam w towarzystwie moich kompanek opaloną nad płomieniem gazowym bułkę z jakimś serem i pomidorem, zapijając ją pysznym czajem. Doszłam do siebie, ale z Jen zaczęło się coś dziać: ciągle siadała, wzdychała, na czole perliły się jej kropelki potu. Kiedy pytałam ją, co się dzieje, odpowiadała, że nie ma sił. Faktycznie, tak było, dziewczyna powłóczyła nogami. Kiedy skarżyła się, Otylia, która stała się kimś w rodzaju naszej „brygadzistki”, odpowiadała: Jeśli nie możesz pracować, możesz wyjechać. Nie teraz, po lunchu! Starałam się trochę hamować jej zapędy, lecz szybko zrozumiałam, że jak w Haidakhanie i jak w Holandii - nie muszę wyręczać Gospodarza tych włości: nasza przywódczyni zachorowała na bardzo ciężkie zapalenie płuc, dwa tygodnie przeleżała w gorączce, więc automatycznie została odsunięta od tej pracy. Choroba bardzo ją zmieniła, zrobiła się bardzo kochana i współczująca. A do nas dokooptowały dwie dziewczyny i całkiem nieźle nam szło.

Pewnego dnia, gdy zamiatałam miotełką jakiś chodnik, zauważyłam, że w zamyśleniu przygląda mi się sympatyczna, urodziwa kobieta, około trzydziestki, z grubym, czarnym warkoczem. Następnego dnia też ją spotkałam i następnego także. Trzepałam jakiś chodniczek, gdy nieoczekiwanie zagadnęła mnie: Czy masz dzieci? Nie zaskoczyła mnie nawet jej bezpośredniość, więc odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie. Po czym ona uśmiechnęła się do swoich myśli i odeszła.

Potem ktoś mi powiedział, że jest to synowa Muniradżiego, który mieszka w pobliżu. Przelotnie obejrzałam dom, z którym niedługo przyszło mi się związać na jakiś czas.

Przygotowania dobiegały końca, do aszramu zjeżdżali goście. Zrobił się ruch, gwar i ... nawet bałagan. Słychać było rozmowy i okrzyki w języku angielskim, włoskim, niemieckim, francuskim i wielu innych, których nawet nie mogłam zidentyfikować. Rano długie kolejki do łazienek, tłumy przy porannym czaju, wszędzie ruch, suszące się kolorowe sari i pandżaby rozwieszone na sznurkach, na dziedzińcu lub ułożone na dachach.

Jen niknęła w oczach, dręczyła ją tęsknota za domem, za ciepłą wodą, za rodzicami, za pizzą, płakała po nocach. Zrobiłam jej trzy zabiegi reiki, po których odżyła, a ktoś podarował jej Bhagwat Gitę, której lektura nieco wygnała z jej umysłu prześladującą ją wizję Boga, który zabija ludzi.

Noce były bardzo zimne, przydziałowe koce nie wystarczały, a o dodatkowych można było tylko pomarzyć przy takiej ilości ludzi. Sweter zarzucony na koc musiał wystarczyć, a i tak nie mogłam zasnąć, dygocząc z zimna na materacu położonym na podłodze i próbując rozetrzeć stopę o stopę. O trzeciej wstawałam, bo wtedy jeszcze można było swobodnie skorzystać z łazienki, a potem szłam do budynku, w którym otrzymywaliśmy czandan. Były to chwile, których nie zapomnę: ciemna jeszcze noc, rozgwieżdżone niebo, cisza. I w tej ciszy gromada ludzi otulonych w szale, siedzących na chodnikach, w skupieniu, w medytacji... Nie umiem tego oddać słowami, ale były to dla mnie chwile, kiedy zdawało mi się, że czuję dotknięcie Boga... że jestem z Nim sam na sam...

Któregoś wieczoru do naszego pokoju przyszedł ktoś i zapytał, czy jedna z nas zechciałaby uprasować rzeczy Muniradżiego. Zgłosiłam się chętnie.

I tak weszłam do tego tajemniczego domu. Prasować nigdy nie lubiłam, ale zrobiłam to dobrze, więc poproszono mnie, abym przyszła jeszcze raz. Potem, żebym coś wyprała, potem – posprzątała. Wszystko to robiłam chętnie i z oddaniem. Dla mnie była to karma-joga. Moja gospodyni była widocznie zadowolona z pracy, którą wykonywałam, skoro postanowiła „przedstawić” mnie swojemu teściowi, którego zresztą uwielbiała, jako osobę pracującą w tym domu. Zostałam zaakceptowana pod warunkiem, że będę uczestniczyć we wszystkich ceremoniach i zajęciach.

I tak zaczęła się najtrudniejsza, bo wiodąca do wielu rozterek próba w moim życiu, a zarazem zapowiedź tego, co miało nastąpić później.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz