Niewielki kwadratowy pokój z dużym łóżkiem. Mała szafka, stolik, dwa plastikowe foteliki. Na ścianach wieszaki na ubrania. Pod sufitem powoli obracają się skrzydła ogromnego wentylatora. W górnej części zamkniętego szczelnie okna – wielki, nieznośnie hałasujący klimatyzator. Taka sceneria miała nam towarzyszyć przez prawie cały czas w ciągu najbliższych trzech dni.
W recepcji wyjaśniono nam, że strajk trwa nadal, nie jeżdżą żadne środki transportu, nawet taksówki. Trzeba czekać... Oj, nie było to łatwe! W hotelu było nudno i duszno, więc wychodziliśmy co jakiś czas, żeby przejść się po mieście, niewielkim, ale jak wszystkie indyjskie miasta, bardzo ruchliwym i hałaśliwym. Za każdym razem upał brał górę i uciekaliśmy już po 20 minutach. Chyba że padał deszcz... Deszcz monsunowy jest zjawiskiem absolutnie zaskakującym. Świeci słońce, na niebie ani jednej chmurki, aż tu nagle z nieba leją się potoki wody, jakby ktoś wiadrami chlustał! W jednej chwili ulice zmieniały się w rwące potoki, a także nie wiadomo skąd wyłaniali się ludzie w długich, podgumowanych płaszczach, z ogromnymi, czarnymi parasolami. Po 20 minutach deszcz zanikał i robiło się niemiłosiernie gorąco i parno. Kiedyś deszcz zmoczył nas do suchej nitki, ale zanim dotarliśmy do hotelu, nasze ubrania były prawie suche.
Gdy tylko wyspaliśmy się po podróży, postanowiliśmy dotrzeć do Muniradżiego. Rikszarz na słowo: ‘Muniradżi’ tylko kiwnął głową i zawiózł nas na miejsce. Nie wiem, jak ci rikszarze trafiają pod wskazane adresy, ponieważ trudno jest wypatrzeć numery domów! Wysiedliśmy i od razu zauważyliśmy gromadkę wiernych, których widzieliśmy wśród świty Muniradżiego w Holandii. Przywitaliśmy się z wielką radością, chwilę pogadaliśmy i ktoś odprowadził nas na miejsce. Weszliśmy w cuchnącą moczem bramę dużej kamienicy, by dostać się na pierwsze piętro. Tam, zaraz po przekroczeniu drzwi znaleźliśmy się w dużym salonie z ustawionymi pod ścianami niskimi sofami i ławami, nieco dalej, w mniejszym pokoju siedziała przed telewizorem gromadka dzieci. Na nasze spotkanie wybiegł jakiś pies. Wszędzie kręcili się domownicy i rezydenci domu Muniradżiego. Nota bene, przez nieporozumienie językowe, nie zorientowaliśmy się, że moglibyśmy zamieszkać w tym domu na czas oczekiwania. Cztery oficyny z krużgankami wychodziły na patio ozdobione fontanną i niewielkim ogródkiem. Mogło w tym domu przebywać jednocześnie wiele osób. Ktoś zapytał nas o cel przybycia. Gdy wyjaśniliśmy, że chcemy się zobaczyć z Muniradżim, ładna brunetka w średnim wieku, jak się później okazało - synowa, przyjaźnie skinęła nam głową i poprosiła, byśmy zeszli z powrotem do bramy i zapukali do drzwi zaraz za wejściem na piętro. Tak też zrobiliśmy, i po otwarciu drzwi, przez ciemnawy korytarzyk dostaliśmy się do niewiele lepiej oświetlonego pokoju, w którym mieszkał Muniradżi. Wiedzieliśmy, że jest ciągle jeszcze chory, więc czuliśmy tym większe skrępowanie. Przyjął nas bardzo sympatycznie, z uśmiechem. Po kilku minutach rozmawialiśmy o podróży, o strajku, który miał się jeszcze przeciągnąć. Darek zaczął dopytywać o możliwość wykonania murti Babadżiego, a Muniradżi nadal nie widział w niczym problemu. Omówili kilka szczegółów i Darek zamilkł zadowolony. Okazało się, że mamy możliwość, by za dwa – trzy dni pojechać do Hairakhanu taksówką.
Nadszedł dzień wyjazdu. Z nieba lał się potop! Kierowca starego, rozklekotanego samochodu załadował nasze bagaże, rozmieszczając je z demonstracyjną starannością. W dalszej drodze dowiedzieliśmy się, dlaczego tak postąpił.
Ruszyliśmy w przedostatni etap podróży, jak się okazało, najbardziej emocjonujący! Droga była wąska i kręta, jak to w terenie podgórskim, płynęły po niej strumienie wody spadające ze zboczy, a kierowca jechał z zatrważającą prędkością. Dawno nie powtarzaliśmy w myślach mantry z taką żarliwością! Na połowie dystansu taksówkarz zatrzymał się, wysiadł i ze strapioną miną poprawiał ułożenie bagaży. Istny teatr grozy! Deszcz ustał, kiedy dotarliśmy do wioski. Teraz czekało nas ostatnie zadanie – wynajęcie tragarza i przewodnika, i zejście do kotliny, w której umiejscowiony był aszram. Oczywiście, przewodnicy i tragarze czekali w pogotowiu, był to ich chleb codzienny, a raczej – czapati codzienne.
Okazało się to niełatwe, chociaż bezpieczniejsze niż przeprawa wzburzoną o tej porze roku rzeką, Gautamą Gangą. Ścieżka stromo spadała w dół, kamienie były oślizgłe, drogę przecinały płynące we wszystkich kierunkach strumyki, a największym zagrożeniem było maziste, gliniaste błoto, po którym łatwo było zjechać w dół oraz wystające wszędzie, splątane korzenie. W dodatku siła grawitacji robiła swoje i wyglądało na to, że nie tyle schodzę co zbiegam z góry. Przewodnik ciągle pokrzykiwał: Asha, dire! (Asha, powoli!), a ja w pewnym momencie miałam wrażenie, że spływa po mnie deszcz, ale nie był to deszcz, lecz krople potu. Na dole, tuż przed drogą prowadzącą do wejścia zgubiłam w błocie klapkę i nie było szansy na to, by wyciągnąć ją z bagnistego błota. Przeszliśmy obok kilku ubogich chat skleconych z kamieni i gliny, mijając wieśniaczki w skromnych sari i prześliczne, śniade śliczne dzieci z zielonymi gilami wiszącymi u nosków. W końcu przez wąską, metalową bramę przeszliśmy do innego świata: znaleźliśmy się na krużganku głównego budynku aszramu. Była to pora sjesty poobiedniej. Patrzyliśmy na długi, parterowy budynek z rzędem wyposażonych w pręty okien bez szyb oraz drzwi prowadzących do poszczególnych pokojów. Jeszcze tylko mały zgrzyt, ponieważ okazało się, że nasi przewodnicy zdarli z nas skórę za swoją usługę i trzeba było interweniować przy pomocy kogoś z obsługi aszramu. Niezbyt radzi oddali nadwyżkę. Potem poradzono nam, byśmy udali się do kuchni. Było już po lunchu, więc podano nam to, co zostało, zimne czapati i dal z ryżem, ale my na to wszystko rzuciliśmy się z apetytem. W tym czasie oszczędzaliśmy tak bardzo, że prawie przez cały czas chodziliśmy głodni. Po zakończeniu sjesty zostaliśmy zakwaterowani i otrzymaliśmy klucz do naszego pokoju. Podobało mi się skromne wyposażenie: drewniane łóżka bez materacy, na ścianach wieszaki na ubrania, jakiś stolik, wiadro na wodę i dwie lothy (dzbanki) dla celów higieny osobistej. W kącie miotła do zamiatania i zatykania okrągłego otworu w rogu pokoju. Służył on jako odpływ na wypadek, gdyby ktoś chciał wziąć kąpiel w pokoju. Na noc zatykało się ten otwór miotłą, by uniemożliwić wejście niepożądanym gościom, których w tym klimacie nie brakowało: od wszelakich owadów i pajęczaków typu skorpion, przez rozmaite płazy i gady oraz małe ssaki. Nie lekceważyliśmy tego środka bezpieczeństwa, w aszramie dotąd opowiadało się, jak kiedyś ktoś chciał wejść do toalety i natknął się na wielką kobrę.
Z ulgą i radością rozpakowaliśmy bagaże i korzystając ze statusu nowo przybyłych, nie zostaliśmy jeszcze włączeni w karma-jogę, mogąc przeznaczyć nieco czasu na obejrzenie aszramu, co niezwłocznie zrobiliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz