niedziela, 8 stycznia 2012

CZEGO TAK NAPRAWDĘ CHCĄ NAS NAUCZYĆ NASI MISTRZOWIE DUCHOWI?

                                  CZĘŚĆ 6. Kopniak na rozpęd od Babadżiego



Tak się zaczęło...
Było to w latach 70. Zbierałam wtedy materiały do pracy magisterskiej. Kiedy czytelnia Biblioteki Uniwersyteckiej zapełniła się, postanowiłam zrobić sobie przerwę i jak zwykle zeszłam na kawę do kafejki, która znajdowała się w piwnicy budynku. W pierwszej salce nie było miejsc, w drugiej – siekierę można było powiesić. W pewnej chwili ktoś zamachał do mnie ręką, więc usiadłam w dużym gronie filologów wymieszanych z socjologami i wamowcami. Bardzo ciekawy i twórczy konglomerat! Przywitałam się, ostrożnie postawiłam kawę tam, gdzie się dało, bo stolik był mikroskopijny jak na takie grono, i ciekawie zajrzałam przez ramię kolegi, by zobaczyć ulotkę czy folder, który trzymał w ręku. Na samym froncie widniała twarz młodego, pięknego mężczyzny o egzotycznych, delikatnych rysach. „On jest nieziemsko piękny” – pomyślałam. Faktycznie, był bardzo piękny, ale nigdy nie pomyślałabym o nim jako o „ciachu” jak się obecnie określa atrakcyjnych facetów.
- Kto to jest? – spytałam bardzo zaciekawiona.
- Babadżi – odpowiedział mi skupiony, drobny blondynek.
- Nic mi to nie mówi!
- Niedawno pojawił się w Indiach. To awatar. Jadę do niego.
- Do Indii?
- Tak, do Haidakhanu.
- Gdzie to jest?
- U podnóża Himalajów.
Zamyśliłam się. Znowu spojrzałam na twarz Babadżiego i wydawało mi się, że jego czarne przenikliwe oczy zaglądają do samego dna mojej duszy. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzy na mnie, jakby czegoś oczekiwał z mojej strony. Zaskoczyło mnie to, że czułam w sobie wewnętrzną akceptację!
W końcu oderwałam wzrok od zdjęcia i spytałam:
- Co trzeba zrobić, aby do niego pojechać?
Kolega obciął niechętnym wzrokiem moją niezbyt długą spódnicę i obcisłą bluzeczkę.
- Nie da rady – powiedział jakby z niesmakiem... nie masz sari... i paszportu też pewnie nie masz...
Pamiętam, że rozłościł mnie ten jego ton i słowa, poczułam się dyskryminowana i miałam ochotę odejść.
W tym momencie Agata*) zaczęła się serdecznie śmiać, ponieważ miała już pewne doświadczenia związane z oddziaływaniem Babadżiego w jej życiu.
- Nie przejmuj się, on jest tak dynamiczny i tak skuteczny, że jak będzie chciał, to za dwa tygodnie będziesz siedziała w samolocie i wszystko się znajdzie, paszport, sari i nawet parę rupii przy duszy...
Właściwie wypowiedziała swoiste proroctwo, które spełniło się co prawda wiele lat później, ale za to z jaką nawiązką...
Powróciłam na górę, do czytelni. Zbierałam wtedy informacje o filozofii i religii hinduskiej, więc z zapałem wczytywałam się w Wedy i Upaniszady, przegryzając wierszami Rabindranatha Tagore. Byłam jakoś dziwnie rozmigotana wewnętrznie, podekscytowana i szczęśliwa.
Praca dotykała pogranicza literatury i filozofii, a tematem jej były elementy światopoglądu Leopolda Staffa na tle jego twórczości poetyckiej. A jako że Staff był prawdziwym erudytą i omnibusem światopoglądowym, przemierzyłam z nim szlak od starożytności euro-azjatyckiej do czasów mu współczesnych. Filozofia hinduska miała być dygresją dla omówienia krótkiego poematu, a tymczasem owa dygresja stała się rozdziałem mojego życia. Rozdziałem, który zapoczątkowany wtedy, zaczął się zapisywać w ćwierć wieku później...
Mijały lata – ciekawie, burzliwie, czasem tragicznie, czasem durnie. Ot! życie kobiety buńczucznej, pozornie łagodnej chociaż zadziornej, obdarzonej fantazją i stale zbuntowanej jak nastolatka.
Przyszły w końcu dni, gdy wzburzone fale emocji powoli zaczęły się wygładzać, a do duszy przyszło pragnienie spokoju i zrozumienia siebie, świata i swego miejsca w świecie.
Był to czas, gdy powróciły do mnie Indie: najpierw w postaci asanów hatha-jogi, potem jako uczestnictwo w grupach: Raja-Yogi i Ajapa Yogi. W tym czasie charakteryzowała mnie łatwość wchodzenia stan głębokiej medytacji i ogromna żarliwość w poszukiwaniu Boga. Byłam praktycznie skupiona na sobie, swoich praktykach i na Nim, reszta była tylko tłem!
Mam wrażenie, że Coś lub Ktoś czuwał nade mną, bym nie wchodziła w te klimaty na zbyt długo: z Raja-Yogi dosłownie mnie wyrwało, a podczas mego pobytu w grupie Ajapa-Yogi zaczęły się wydarzać rzeczy przedziwne i bulwersujące.
W tamtych czasach często bywałam u Jadwigi, która była właścicielką saloniku wróżbiarskiego. Pracował u niej mój kolega. Lubiłam tam wpadać, ponieważ często przychodzili ciekawi ludzie i można było pogadać na frapujące tematy, zwykle związane z duchowością.
Któregoś dnia, a był to rok 1994, odwiedziłam Jadwigę i Marka. Usiadłam naprzeciw ściany, na której wisiał jakiś nowy obrazek. W pewnej chwili zamurowało mnie: Był to ten sam portret Babadżiego, który widziałam przed laty w kafejce. Marek zauważył moje zmieszanie i zapytał: Wiesz, kto to jest?
- Tak! – Kiwnęłam głową, nie patrząc na niego, bo oczy miałam wlepione w ten portret.
- Wiesz, dzisiaj może przyjdzie tu Ewa, ona tłumaczy z angielskiego książkę o nim, szuka kogoś, kto by zrobił korektę. Ty jesteś po filologii polskiej i znasz angielski, prawda?
- No, trochę... (szkolna i akademicka edukacja tamtych czasów raczej nie dawała podstaw do płynnego porozumiewania się w jakimkolwiek języku oprócz rosyjskiego).
Poczułam się radośnie podminowana...
Ewa przyszła. Marek przedstawił nas sobie. Pamiętam, że zdziwiła mnie jej niebiesko-srebrzysta chusta zawiązana ciasno na głowie. Pomyślałam nawet: Biedula, ona chyba ma jakiś problem z włosami lub skórą głowy. Chyba zauważyła moje zainteresowanie, ponieważ wyjaśniła: Zrobiłam sobie mundan...
- Mundan?
- Ogoliłam głowę...
- Zupełnie? (Głupawe pytanie!)
- Żeby się oczyścić... (Była to ceremonia polegająca na ogoleniu głowy podczas pełni księżyca, bardzo zalecana wyznawcom Babadżiego dla utemperowania ego i pogłębienia pokory).
Miałam wtedy wypielęgnowane, półdługie włosy i to, co ona zrobiła ze swoimi, było dla mnie nie do przyjęcia, chociaż pojęłam sam pomysł oczyszczenia się w ten sposób.
Zapadło milczenie, więc Ewa sięgnęła do swojej przepaścistej torby i wyjęła teczkę z paczką zadrukowanych kartek. Sporo tego było!
- Na kiedy to chcesz? – spytałam, przerzucając tekst.
- Rób w swoim tempie, nie musisz się spieszyć...
Złożyłam kartki, zapakowałam do zniszczonej, papierowej teczki i włożyłam do swojej torby.
Dziwne, że nie słyszałam wtedy cichutkiego cykania...
                                                             Przygotowanie
                    
Wróciłam do domu trochę skonsternowana, ponieważ zastanawiałam się, co kierowało Markiem, kiedy on, przywódca naszej grupy, zaproponował mi pracę nad materiałami należącymi do „obcego obozu”. Poczułam wątpliwości, więc rzuciłam teczkę w jakiś kąt i zajęłam się swoimi sprawami.
Minęło kilka, a może nawet kilkanaście dni, a mnie przez cały czas dokuczał jakiś dyskomfort duchowy i niepokój.
Pojawiły się jakieś wątpliwości co do ścieżki ajapy-jogi, dziwne sny, jakaś tęsknota, a wszystko to, jakieś nieokreślone, mgliste, niejasne...
Którejś nocy obudziłam się zlana zimnym potem: śniło mi się, ze znalazłam się w jakiejś obszernej, sklepionej sali, w której zgromadziło się mnóstwo osób. Z sufitu zwieszał się ogromny żyrandol w zniechęcająco szarawym kolorze. W pewnym momencie z przerażeniem zauważyłam, że właściwie jest to ogromny, szary pająk... Jakby tego było mało, na samym froncie sali zauważyłam wielki tron, na którym siedział... a jakże! Rozparty dumnie, ogromny, rogaty osobnik z jarzącymi się na czerwono oczami. Te oczyska wbił we mnie i przyglądał mi się z sardonicznym uśmiechem. Zaczęłam głośno powtarzać mantrę ochronną, a on roześmiał się szyderczo i zawołał: „Guru? To jest ten twój guru! Zobacz sobie!”  W kącie sali stała porcelanowa figurka wyobrażająca guru. Upiorne, błękitnie cienie modelowały demoniczną twarz wykrzywioną złośliwym grymasem. Obudził mnie mój własny krzyk...
Zerwałam się na równe nogi i popędziłam do ołtarzyka, na którym widniały oprawione w ramki fotografie rishich (mędrców) i poprzednich trzech guru tej jogi oraz obecnego przywódcy. W kilka minut wszystko było spakowane do foliowej torby i gotowe do wyniesienia z domu. Jednak nie chciałam wyrzucać zdjęć do śmietnika, miałam zawieźć je do koleżanki, by spaliła je w kotłowni swojego domu. Zostały więc w kącie, tam gdzie leżała teczka z książką o Babadżim.
Przyszedł wieczór, czułam się okropnie, ponieważ okazało się, że bez codziennej medytacji z określonym sposobem oddychania zaczynam się dusić. Kiedy przyszedł mój mąż, był zdziwiony zmianą w moim wyglądzie – byłam jak skurczona lalka, tak to określił. Osłabiona położyłam się na tapczanie, wszystko wirowało mi w oczach, miałam mdłości... Unikałam myślenia o jodze, o guru, z którym w owym czasie miałam telepatyczny kontakt i nawet służyłam jako rodzaj medium dla grupy. Wtedy, nagle tuż przed moją twarzą wyłoniła się twarz guru. Chwilę patrzył na mnie z uwagą i współczuciem, po czym powiedział łagodnie: „Czy chcesz odrzucić tyle miłości?”
Znowu się zerwałam, tym razem dla wykonania czynności odwrotnych. Po kilkunastu minutach przywróciłam poprzedni stan i zaczęłam kriję (medytację z mantrą i specyficznym oddechem).
Pozornie wszystko wróciło do normy. Mój mąż wyjechał na swoją kolejną gonitwę za wiatrem, jak nazywałam jego liczne, niezbyt uzasadnione podróże, a mnie zaczynało nosić. Nagle zapragnęłam uzyskania większej jasności myśli, zrozumienia, o co tak właściwie mi chodzi, a droga do tego biegła przez ten tajemniczy mundan.
Któregoś popołudnia podeszłam do lustra w łazience i zajrzałam w oczy swojemu odbiciu. Przez moment miałam wrażenie, że widzę kogoś innego: osobę o ascetycznej, wychudzonej, surowej twarzy i bardzo jasnych, jakby rozjarzonych od wewnątrz oczach. Kilka osób mówiło mi, że właśnie tak mnie postrzegają w medytacji.
Wzięłam nożyczki i ciachnęłam pierwszy, gruby kosmyk przy samej skórze, żeby się nie rozmyślić.
Potem drugi, trzeci i następne. Po kilku minutach wyglądałam jak sponiewierany kurczak, więc w ruch poszła maszynka męża. Ale się pokaleczyłam!
Teraz przyszła kolej na ponowne oględziny: pomijając rany na głowie, odkryłam w sobie jakąś ponadczasową prawdę. Ze swoją dawną fryzurą byłam po prostu zadbaną kobietą w średnim wieku. Teraz z lustra patrzyła na mnie twarz istoty pozbawionej płci, delikatnej, z przenikliwym i pełnym dobroci spojrzeniem.
Co jest?! Mrugnęłam i po chwili widziałam po prostu łysą Anię!
Coś zaczęło się we mnie dziać. Gdy usiadłam do medytacji, spłynęło na mnie z góry uczucie niewyobrażalnej pokory, poddania i oddania się Mocy Boga. Rozpływałam się we łzach miłości. Chciałam trwać w tym stanie jak najdłużej. Moje ego stało się malutkie i mizerne. No cóż, podobno właśnie włosy stanowią cielesny odpowiednik strefy naszego Ego!
W niedzielę, jak zwykle, poszłam na spotkanie ajapy jogi. Moja głowa owinięta chustą wywołała sensację. Marek wiedział, o co chodzi i nie wyglądał na zaskoczonego. Inni myśleli, że to jakaś niewielka ekstrawagancja, a ktoś nawet powiedział, że mi farba źle chwyciła i dlatego obcięłam włosy.
Jednak widocznie zachodził we mnie jakiś ukryty proces, skoro coraz mniej chciało mi się chodzić na spotkania i medytować. Aż wiosną przyszedł taki dzień, że wysiadłam z autobusu i szłam drogą do domu, gdzie odbywaliśmy spotkania, gdy nagle zobaczyłam leżącego w poprzek ulicy czarnego, ogromnego kota! Nie jestem przesądna, tyle że coś kazało mi odwrócić się na pięcie i zawrócić.
Weszłam do domu mocno skonsternowana, ponieważ czułam, że jest to jakiś znak, sygnał! Miotałam się przez cały dzień, w nocy nie mogłam spać, więc wstałam i rozebrałam ołtarzyk, przyrzekając sobie, że już nigdy go nie ustawię.
Rano, z jakąś rozpaczą w sercu, kręciłam się po mieszkaniu, ubierając się do pracy. Idąc do szafy po spódnicę, przewinęłam się koło miejsca, gdzie stał ołtarzyk, została tam tylko poduszka, na której medytowałam.
Nagle usłyszałam cichy, ciepły, ale stanowczy głos:
- Usiądź na chwilę!
Usiadłam i spojrzałam na swoje nogi w samych rajstopach, trochę mi było niezręcznie z powodu tego niekompletnego ubioru.
- To nie ma żadnego znaczenia! Posłuchaj przez chwilę...
I wtedy nastąpiła wypowiedź, którą chłonęłam całym sercem, ponieważ mój umysł z trudem nadążał. W skrócie przedstawiała się ona tak: Przyszedłem do ciebie, ponieważ widzę twoje pomieszanie. Chcesz uporządkować swoje uczucia, emocje, uzyskać jasne zrozumienie sensu i celu twego życia. Chcę ci powiedzieć, byś otworzyła się na wszystko to, co cię wzmacnia, daje siłę i radość. Unikaj tych, którzy piją z wielu źródeł oraz tych, którzy pracują dla jednego tylko domu. Twoje problemy z wiarą i różnymi grupami duchowymi wywodzą się z tego, że nie jest ci przypisane jedno miejsce. Jesteś wędrowcem w czasie i przestrzeni. Wchodź do miast ludzkich, przebywaj, ile trzeba, rozdając swoje skarby, a potem odejdź, biorąc z sobą tylko to, co oni ci dadzą. Teraz nie mogę powiedzieć ci wszystkiego na ten temat, ale będę do ciebie przychodził i mówił do ciebie stosownie do poziomu, do jakiego dorastasz. Porzuć swoje zmartwienie, jesteś kochana i bezpieczna, ponieważ jesteś otoczona opieką sił, których mocy jeszcze nie poznałaś, ale wkrótce poznasz.
Siedziałam przez dłuższą chwilę w milczeniu, zaskoczona, trochę niedowierzająca...
- No dobrze – powiedziałam – Powiedz mi coś, co udowodni mi, że to, co usłyszałam, nie jest moją fantazją bądź urojeniem mojego umysłu...
- Przejdziesz przez jedną jeszcze rzekę, ona cię nie zabierze, ale cię oczyści...
Zaskoczył mnie totalnie.
- A czy możesz mi powiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać, kiedy znowu się do mnie odezwiesz?
- Jeśli chcesz, mów do mnie Ojcze...
I wtedy poczułam, że ta rozmowa jest zakończona.
Rzeka, co za rzeka? -pytałam sama siebie... Ha! Gdybym wtedy wiedziała, że za pół roku będę powiewać jak chusteczka do nosa w spienionym nurcie ryczącej Gautamy Gangi!...
                                                                                                                                      Cdn.

*) Imiona osób są zmienione.


Olśnienie

Rozmowa z Ojcem wywarła na mnie bardzo silny wpływ. Chodziłam i w myślach przerabiałam jej fragmenty, przejęta cichutką i pokorną radością, że ktoś tak potężny i wielki osobiście zajął się moimi problemami duchowymi. Starannie pielęgnowałam w sobie uczucie wdzięczności i pokory, by tylko nie poczuć się kimś lepszym. Poza tym chodziłam do pracy, odpoczywałam i próbowałam medytować.
Coś się we mnie definitywnie zmieniło, ponieważ wracały do mnie wspomnienia z okresu Raya Yogi, kiedy to opiekunka naszego ośrodka wyjechała na kilka dni i powierzyła mi prowadzenie zajęć, medytacji oraz sprawowanie pieczy nad ośrodkiem. Zwykle po pracowitym dniu, kąpieli i medytacji rozkładałam na podłodze salonu materac i usypiałam w świetle czerwonawej żarówki wiszącej u sufitu. Ale któregoś wieczoru nie mogłam usnąć, więc ukucnęłam przy dolnej półce regału, gdzie były płyty z muzyką do medytacji, i zaczęłam szukać czegoś, co pomogłoby mi zasnąć. W samym kątku znalazłam jakieś kasety z napisami: Old Hairakhan Baba, Bhole Baba, Aarti Bajans, Babaji Ashram itp.
Co to takiego? – zastanawiałam się, po czym włożyłam jedną z kaset do magnetofonu. Zabrzmiała jakaś pieśń, śpiewana chórem w języku hindi. Na pewno było to nagranie amatorskie.
Wsłuchiwałam się w słowa, pośród których często powtarzało się: Bhole Baba. Jedna melodia niosła z sobą tyle miłości i głos śpiewającego wibrował taką nutą szczerego oddania, uwielbienia, wręcz – tkliwości, że aż coś we mnie załkało. Słuchałam czegoś, co było dla mnie całkiem nowe... i porywające. Usnęłam słodko, kołysana jak dziecko tymi dźwiękami...
Rano przygotowałam wszystko, co było potrzebne do murli – (dźwięk fletu - hindi), czyli lekcji o tematyce duchowej) oraz medytacji. Grupa pojawiła się prawie w komplecie. Po medytacji, murli i powtórnej medytacji poszłam do kuchni, by przygotować toli, słodki przysmak rozdawany pod koniec spotkań. Szykowałam hałwę, gdy nagle usłyszałam, że jeden z chłopców stroi gitarę. Piotr, muzyk zresztą i lider jednego ze znanych wtedy zespołów muzycznych nagle zaczął grać i śpiewać...
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>

NAMAHA SHIVAY NAMAH OM HARA HARA
HARA HARA HARA HARA HARA HARA SHANKARA
OM NAMAHA SHIVAY...
W miarę powtarzania mantry jego głos brzmiał coraz mocniej, słychać w nim było uniesienie, a struny gitary wibrowały tak, jakby za chwilę miały pęknąć. Energia była tak silna, że zdominowała całkowicie spokojne, łagodne fale energii Raya-yogi. Nagle poczułam, że dygocę całym ciałem. Przerażona spojrzałam na swoje dłonie rozedrgane jak gałązki osiki na wietrze. Zerwałam się i wbiegłam do pokoju, gdzie Piotr już nie śpiewał, a zawodził, z zamkniętymi oczami, z ciałem wygiętym w łuk do tyłu... Dziewczyny siedziały na podłodze i kanapach jak porażone, w oczach mężczyzn widać było napięcie. Postanowiłam przerwać ten „nieprawomyślny” stan rzeczy.
- Piotr, przestań, czy ty nie widzisz, co wyrabiasz? Wprowadzasz tu obce wibracje!
Mój błagalno-napominający ton jakby wyrwał go z transu, więc przerwał i rozglądał się wokół niezbyt przytomnymi oczami. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, czułam, że nie powinnam była tak gwałtownie zareagować, ale przecież byłam odpowiedzialna za atmosferę i „poprawność” w czasie naszych zajęć!
Przez cały dzień nie mogłam wtedy dojść do siebie, aż powoli tamto wrażenie zatarło się w pamięci, by po pięciu latach przyjść ponownie...
Któregoś wieczoru siedziałam gotowa do medytacji, kiedy owo wspomnienie ponownie przepłynęło przez moje myśli. Właśnie próbowałam „wymyśleć” jakąś metodę nową medytacji, a tamta mantra OM NAMAHA SHIVAY sama pojawiła się przede mną, jakby zapraszając, bym ją zastosowała.
Przez kilka minut niezdarnie poszukiwałam właściwej  tonacji, właściwego rytmu, powtarzając ją to na głos, to w myśli. Nie szło mi! Już miałam zrezygnować, gdy nagle usłyszałam w sobie czyjś głos, poddający melodykę, tempo i poprawną wymowę słów. Jednocześnie zrobiło mi się w duszy tak jasno i radośnie, że nie miałam cienia wątpliwości, że TO JEST TA MANTRA, NA KTÓREJ MAM MEDYTOWAĆ! Po pół godzinie wstałam lekka, radosna, i z uczuciem, że nie ma dla mnie nic niemożliwego. Od razu sięgnęłam po „zapomnianą” paczkę z tekstem, który już dawno powinnam była poprawić. Otworzyłam na pierwszych stronach: SATJA SARALATA PREMA – PRAWDA  PROSTOTA I MIŁOŚĆ. Oho, to coś dla mnie! Dalej czytałam z ożywieniem, a każde słowo wpadało wprost do mojego serca. Była to historia pobytu Babadżiego na Ziemi, spisana od chwili jego pojawienia się w roku 1970, na górze Kailash aż do odejścia z ciała po czternastu latach służby, w roku 1984.
Przed oczami wyobraźni rozwinęły się krajobrazy Indii, podnóża Himalajów, słyszałam szum Gautamy Gangi, słyszałam dzwony i dzwonki bijące głośno w niewielkiej świątyni przed porannym i wieczornym Aarti oraz  śpiew bajanów, spoglądałam na wieżyczki dziewięciu świątyń na drugim brzegu rzeki, schodziłam w dół po 108 stopniach wiodących do jej brzegu, zaglądałam do groty, gdzie odprawiano havan i  wdychałam zapachy kadzideł w niewielkim domku Babadżiego podczas porannej ceremonii czandanu (malowania na czole kolorowych pasów będących oznaką czcicieli Pana Sziwy).
A przede wszystkim zagłębiałam się w nauki Babadżiego, przyglądałam się jego „nietypowemu” sposobowi prowadzenia swoich wyznawców, chłonęłam filozofię, której reprezentantem był On – Awatar, uznawany za ziemską inkarnację Pana Sziwy – Stworzyciela i Zakończyciela cyklu Wszechświatów.
Była to praca jak w gorączce, z dwóch powodów, ten pierwszy jest oczywisty, chociaż drugi także – Ewa pojawiła się u mnie i powiedziała, że nagle zaczęło się jej spieszyć. Oświadczyła, że w maju, w aszramie Babadżiego w Leonen, w Holandii odbędzie się uroczysta mela (uroczystość z udziałem wyznawców), a ona wybiera się tam i chciałaby przedstawić tę książkę następcy Babadżiego, który miał przybyć na tę wielodniową uroczystość. Oczywiście, zdwoiłam tempo. Pracowałam całymi dniami, ponieważ straciłam pracę, którą dotychczas wykonywałam. Na stoliku przy tapczanie stało zdjęcie przedstawiające Babadżiego i jakby strzegło mnie podczas tej pracy. Drugie leżało na parapecie.
Rano i wieczorem siadywałam do medytacji z mantrą (Ewa potwierdziła, że jest to najczęściej używana mantra wśród wyznawców Babadżiego) i czułam, że coraz lepiej rozumiem to, co czytam i poprawiam.
Wzrastała we mnie radość życia, siła, optymizm, co było dość zaskakujące w sytuacji, gdy musiałam utrzymywać się z zasiłku dla bezrobotnych. Zawsze jednak zjawiała się jakaś dobra dusza, która polecała mnie komuś i zarabiałam na „masełko”, robiąc jakiś horoskop.
Wokół mnie, nie tylko w moim wnętrzu, działy się „dziwne” rzeczy. Przede wszystkim czułam przy sobie jakąś niespotykanie silną, pełną dynamizmu energię. Otaczała mnie, znikała, znowu się pojawiała, a ja odbierałam ją jako wsparcie dla mojej pracy, bo rzeczywiście, szło mi znakomicie!
Po jakimś czasie ta energia nawiązała ze mną kontakt i to w sposób hmm! - powiedziałabym, figlarny!
Rano obudziłam się, leżąc twarzą do ściany, wysunęłam spod kołdry stopę, podbiciem zwróconą na pokój, a właściwie na stolik, na którym stało oparte o książki zdjęcie Babadżiego. W pewnym momencie poczułam dość silne ukłucie w piętę. Pomasowałam ją i zamierzałam słodko sobie jeszcze podrzemać, gdy ukłucie powtórzyło się, tym razem silniejsze. Odwróciłam się błyskawicznie, by sprawdzić co to takiego: owad? Babadżi na zdjęciu jakby lekko uśmiechał się, może mi się zdawało, ale w tym momencie zrozumiałam, że w myśl wschodniej etykiety postąpiłam niezbyt grzecznie, racząc Go widokiem spodu swojej stopy!
Wstałam więc i po jakimś czasie wyszłam z domu. Wróciłam po dwóch godzinach, nieco zmęczona i trochę czymś podenerwowana. Podeszłam do okna i odruchowo sięgnęłam po zdjęcie leżące na parapecie. Przez chwilę przyglądałam się łagodnemu obliczu, gdy nagle poczułam, że ze zdjęcia płyną dwa strumienie ciepłej, cudownej energii. Jeden przemieszczał się w kierunku serca, a drugi – w kierunku czoła. Po chwili wypełniała mnie spokojna, pełna tkliwości cisza... Zaszlochałam, łkałam jak małe dziecko. Zeszło ze mnie całe napięcie, złość, żal i smutek, a za to obudziło się wielkie pragnienie, aby być dobrą, łagodną i pokorną istotą...
Wiedziałam już na pewno, że On czegoś się po mnie spodziewa i przygotowuje mnie do tego.
Już po kilkunastu godzinach dał mi poznać moc mantry: Siedziałam na tapczaniku, zamierzając wstać, gdy nagle nie wiadomo skąd wyłonił się niewyraźny kształt: coś pośredniego pomiędzy szczurem a pancernikiem, z ogromnymi kłami, to coś poruszało się jak hiena i było przeohydne!
„Astralak” – pomyślałam i natychmiast zareagowałam: Oj, bo mantrą poczęstuję! Zawarczał na mnie. No to ja zrobiłam to, co zapowiedziałam: mało nóg nie pogubił, uciekając przez parapet poza (zamknięte) okno. No! – pomyślałam, jak po wykonaniu dobrej roboty.
Następnego dnia rozmawiałam z koleżanką przez telefon (komórek wtedy jeszcze nie było, stacjonarnego też jeszcze nie miałam, ponieważ mieszkanko wynajmowałam), rozmowa ta odbywała się z ulicznego aparatu. Marylka chciała zaprosić mnie do siebie na wakacje i w innej sytuacji podskoczyłabym z radości na taką propozycję, ale nagle usłyszałam ku swojemu zdziwieniu, jak mówię:  Dziękuję ci bardzo, ale czuję, że coś będzie się działo, coś wielkiego, coś, co zmieni całkowicie moje życie! Koleżanka była oblatana w „duchowym biznesie”, więc nie zadawała dalszych pytań.
Żeby było zabawniej, w momencie, gdy powiedziałam, że zbliża się do mnie coś wielkiego, podjechał i zatrzymał się w pobliżu wielki autobus linii międzynarodowych!
Nie musiałam długo czekać na te nowe i przewrotowe wydarzenia! 
                                                                                                          Cdn.

                                               

Robi się gorąco!
Kilka razy w tygodniu spotykałam się z Ewą, by rozmawiać o książce. Ale nie tylko, ponieważ, jak to się mówi, pytania same cisnęły mi się na usta. Za drugim razem, gdy siedziałam w fotelu, tyłem do okna balkonowego, poczułam, że coś mocno przygrzewa mi kark. Najpierw pomyślałam, że może w końcu wyszło słońce (dzień był pochmurny), ale nie! Natomiast zauważyłam fotografię, na której widniała twarz mężczyzny o mocnych rysach, skośnych, „długich” oczach, oliwkowej cerze, w białej czapce. Coś przeleciało pomiędzy nim a mną. Odwróciłam się do Ewy z zapytaniem w oczach.
- To Muniradżi – odpowiedziała – następca Babadżiego i nasz mistrz duchowy. To on przyjeżdża na tę melę w Holandii... Tylko to nie jest do końca pewne, bo miał operację w Szwajcarii i tak do końca nie wiadomo, czy przyjedzie.
- On przed chwilą nawiązał ze mną kontakt...
- Może powinnaś tam pojechać...
- Ale jak? Ja nawet paszportu nie mam, pracy też nie mam ani forsy na ten wyjazd...
- Tak dużo nie trzeba...
- Ale ja nie mam nic...
- Chodź, coś ci pokażę...
- Podeszłam do stołu zarzuconego książkami i różnymi notatkami. Na wierzchu leżała książka otwarta na stronie z dużym zdjęciem, które przedstawiało jakiś dach pośród pieniście zielonej roślinności.
- To jest fragment domku Babadżiego...
-???!
- On tam nocował...
- Ja tam będę!
Skąd przypłynęły do mnie te słowa? Same się wypowiedziały... I był to przyczynek do przekonania, że dla mocy Boskich nie ma nic niemożliwego: Po pięciu miesiącach stałam na tym dachu...
Tej nocy śnił mi się Muniradżi w okularach mojego ukochanego Antonio de Mello i białej czapce...
Symbolika nader jasna, zważywszy na to, że towarzyszyło mi uczucie wielkiej miłości.
Następnego  dnia poszłam na pobliskie targowisko, by kupić jarzyny i chleb. Miałam ostatnie 10 złotych, więc musiałam bardzo uważać przy zakupach (a był to rok 1994). Gdy uszłam już dość daleko od straganu, zauważyłam, że nie starczy mi na chleb, a zdawało mi się, że mam więcej pieniędzy z reszty, którą mi wydano. Zorientowałam się, że zostałam oszukana. Wracać? A jak udowodnię? Postanowiłam przebaczyć i obejść się bez tego pieczywa. Szłam powoli, gdy nagle wiatr podwiał mi pod nogi jakiś pognieciony papierek! A ten papierek... to banknot dziesięciozłotowy! Wzięłam go, rozglądając się dookoła, czy czasem nie zobaczę kogoś, kto go zgubił i właśnie szuka. Parę kroków dalej leżały jeszcze jakieś drobne, parę złotych.
Był to dla mnie niezbity dowód na to, że ktoś nade mną czuwa, że nie przepadnę...
Mój szalony małżonek, gdy tylko usłyszał o meli w Holandii, natychmiast rozwinął całą taktykę i strategię, by tam pojechać. Był zdolnym rzeźbiarzem-amatorem i od razu wykoncypował, że pojedzie i wyrzeźbi murti (wizerunek – obraz lub rzeźba, hindi) Babadżiego. (Każdy pretekst był dla niego dobry, by przedsięwziąć podróż.) Kiedy bez przekonania przekazałam ten pomysł Ewie, ta powiedziała: Zadzwonię do aszramu, zobaczymy, co oni powiedzą...
Powiedzieli, że zapraszają, ponieważ potrzebują każdej pary rąk do pracy. Aszram spłonął, zostały tylko dwa drewniane budynki – kuchnia i pomieszczenie, gdzie odbywał się havan (ceremonia ognia, hindi), a trzeba wszystko przygotować: oczyścić teren, ustawić namioty dla gości oraz całą przenośną infrastrukturę, zorganizować i przywieźć wszystko, co jest potrzebne na te uroczystości. Wszystko to dobrze – myślałam – tylko za co? Za co tam pojedziemy? Żeby było trudniej, mąż usłyszał od Ewy, że jeśli Muniradżi się zgodzi, możemy z Holandii wyjechać do Indii, do aszramu w Haidakhanie i tam też mógłby coś wyrzeźbić...
- To już kompletne wariactwo! – myślałam. Co innego podrzucić człowiekowi parę złotych na chleb, a co innego... przecież to jest kupa forsy. A my na życie nie mamy! Problem tkwił w tym, że na męża nie miałam co liczyć, kompletnie odjechany facet!
Indie śpiewały we mnie, przed oczami kręcił mi się kolorowy film krajobrazów i scen, a tu taki ból...
Ewa puszczała mi na wideo różne amatorskie filmy, jeszcze z czasów, gdy Babadżi chodził po ziemi. Serce wyrywało się, chociaż z drugiej strony bulwersowały mnie niektóre zachowania wyznawców.
Chociażby taki pranam – szczególny rodzaj okazywania czci: Należało uklęknąć, położyć się płasko twarzą do ziemi, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, z palcami skierowanymi do góry. Denerwowała mnie trochę ta przedziwna gimnastyka!
A tymczasem sprawy „się działy”. Mąż pożyczył od swojej mamy pieniądze na paszporty i okazało się, że Marylka ma „znajomości” w biurze paszportowym, więc nie musieliśmy długo czekać.
W międzyczasie wydarzyło się coś, co dosłownie i w przenośni zwaliło mnie z nóg.
Tego dnia rozmawiałam z Ewą o perspektywach wyjazdu do Indii i ona była wręcz przekonana o tym, że jest to możliwe.
- Przecież jedziecie najpierw do Holandii, to jest Zachód, możecie pracować, zarobicie i pojedziecie. Wizy załatwicie bez kłopotu, to nie Polska, a o całą resztę się nie martwcie, wszystko się znajdzie! Jeśli Babadżi uważa, że powinniście pojechać, to o nic nie musicie się martwić.
Ciągle w tej układance brakowało mi jednego elementu: jakichś „drobnych” 10 tysięcy zł na uregulowanie wszystkich zaległych płatności, bilety do Holandii i środki na sam pobyt.
Wróciłam do domu. Zaraz od wejścia przywitał mnie wizerunek Babadżiego. Nagle trysnęły z niego intensywne strugi białego światła. Zadygotałam, poczułam, że moje serce staje się ciężkie i słodkie od wzbierającego w nim uczucia miłości i oddania. Postąpiłam parę kroków naprzód i... wykonałam pierwszy w moim życiu, pełen pokory, autentyczny pranam.
- Dobrze, Babadżi – wyszeptałam w podłogę. – Tylko weź mnie do Indii...
Poczułam, że moje słowa poszły gdzieś daleko, w jakiś bezmiar, poza czasem i poza przestrzenią...
                                                                                                                                                          Cdn.


Zanim przeczytasz: wspomnienia zawarte w tym wpisie mogą na pierwszy rzut oka wydawać się tendencyjne. Zapewniam Cię jednak, że nie przeciwstawiam się żadnej ze ścieżek religijnych. Opisuję fakty, z których interpretacją borykam się do dzisiaj i mam nadzieję uporządkować ich wartość i znaczenie w toku pisania tego bloga. Jeśli sam/a masz takie jak ja wątpliwości i wahania, zrozumiesz mnie. Jeśli zaś cokolwiek, co jest umieszczone w tym tekście wzbudza w Tobie potrzebę przeciwstawienia się, poczekaj, aż opublikuję całość moich wspomnień z wędrówki po drogach i bezdrożach ducha...
Miłość czy przemoc? - czyli zapędzona do narożnika


Od tej chwili wydarzenia potoczyły się, jak to się mówi, lawinowo. Następnego dnia mąż przyniósł gazetę pożyczoną od swojej mamy. Przeglądałam ją z roztargnieniem, ale wzrok mój przykuła duża ramka: ogłoszenie o rekrutacji na stanowisko ankietera w dużej firmie wydającej branżowe katalogi teleadresowe. Była to „moja” firma, pracowałam w niej przez jakiś czas jako konsultant reklamowy i całkiem nieźle mi szło. Chyba mnie nie zapomnieli, bo rozmowa kwalifikacyjna była rozmową przy kawce i na luzie. Praca polegała na aktualizowaniu danych teleadresowych firm w moim mieście i okolicach. Sprowadzało się to do „szlifowania trotuarów”, jak to nazywaliśmy, ulica za ulicą, dom za domem, zaglądało się również w podwórka, wchodziło do firm, wypełniało ankietę, otrzymywało pieczątkę i szło się dalej! Nasza grupa, po krótkim szkoleniu, wyruszyła w przydzielone sobie tereny, każdy z nas miał wyznaczony zasięg działania (w tej firmie panował wtedy porządek!). Pozornie praca na luzie, ale tylko pozornie, ponieważ wymagała żelaznej dyscypliny, żelaznej kondycji psychicznej i fizycznej oraz determinacji. Mieliśmy na tę pracę jakieś 6 tygodni, z tym że należało ją regularnie raportować w biurze, przy okazji zdawania kolejnych wypełnionych ankiet. Płacono nam „od ankiety”, więc jeśli ktoś chciał dobrze zarobić, musiał bardzo się postarać. Zatrudniłam moją drugą połówkę. O dziwo, z entuzjazmem ganiał ze mną po osiedlach i dzielnicach, począwszy od 8. rano, a kończąc około 18., kiedy to zamykano większość firm. Wieczorem długo uzupełnialiśmy pisane często na kolanie ankiety. Na kolanie to mało! Sobie wzajemnie na plecach, na siedzisku krzesła, na masce samochodu, na teczce. Byleby do przodu! Nie wiem, skąd wzięliśmy tyle siły. Chudzi jak dwa charty, w leciutkim obuwiu, z obowiązkowym termosem i kanapkami w plecaku, śmigaliśmy, nierzadko goniąc za właścicielem firmy, który właśnie, jak nam powiedziano, wyszedł na parking, bo wyjeżdża. Koledzy w biurze pogwizdywali z podziwu: „Idziecie do przodu jak burza! Macie najlepsze wyniki”. Towarzyszyło nam uczucie, że mamy wiatr w skrzydłach!
Skończyła się praca, po dwóch tygodniach miałam odebrać pierwszą ratę wypłaty, bo tak było w umowie. Liczyłam na jakieś 3-4 tysiące (ankiety były weryfikowane, nie za wszystkie płacono). Przyszłam do biura, usiadłam naprzeciw koleżanki, a ona podała mi listę płac do podpisania: Spojrzałam ciekawie i zamrugałam oczami. Nie zniknęła! Co? Kwota 12 600 zł.
Spojrzałam na Angelikę:
-  Zaraz! Jak to jest!
A ona roześmiała się:
- Bierz, bierz, należy ci się. Szefowie postanowili dać ci nagrodę za najlepsze wyniki, dostajesz cała wypłatę w jednym kawałku. Inni muszą poczekać...
Okazało się, że wraz z Darkiem zrobiliśmy tyle, ile przykładowo ośmiu ankieterów! Nie mogłam w to uwierzyć, ale zrozumiałam, KTO za tym stał i dlaczego.
Wszystko stało się proste: zapłaciłam zaległe płatności i miałam już pobiec po bilety, gdy okazało się, że Darek może jechać praktycznie od zaraz, ponieważ ktoś z Holandii przyjechał do Polski i będzie wracał samochodem, więc zabranie pasażera nie stanowiło problemu. Kupiłam więc bilety dla siebie i Ewy na 15 maja, a Darek pojechał cały rozemocjonowany na dwa tygodnie przed tym terminem. Bez angielskiego i ze śladową znajomością niemieckiego!
Zapanował spokój. Medytowałam, byłam skupiona. Wymówiłam umowę o wynajem, spakowałam to wszystko, co miała zabrać teściowa, której zostawiłam klucze. Żegnałam się z tym miejscem, ponieważ wiedziałam, że już tu nie wrócę.
W firmie, która była dla mnie tak łaskawa, miała się rozpocząć nowa kampania, tym razem dla konsultantów. Zaproponowano mi pracę, lecz ku zdziwieniu szefów, odmówiłam.
Czułam, że teraz trwa tylko odliczanka, a energia Babadżiego jakby wycofała się. Nastąpił tylko jeden śmieszny incydent: leżałam sobie któregoś ranka, zastanawiając się, czy wystawić już nogi spod kołdry. Nagle usłyszałam żartobliwe: „Poleż sobie, poleż, już ja ci kota pogonię!”
Oczywiście, nie wątpiłam, że czeka mnie ciężka praca i rzecz jasna, nie zawiodłam się!
Niepokoiła mnie trochę relacja z Ewą, która jakby ochłodła w stosunku do mnie, zaczęła demonstrować nieco protekcjonalną postawę. Drażniło mnie to, że ustąpiła miejsca w tramwaju chorej kobiecie, by „posiedziała sobie w jej energii”. Struchlałam, gdy mówiła, że kiedyś prosiła Babadżiego, by ukarał jakąś osobę, która jej w czymś przewiniła. W pewnym momencie pomyślałam o niej brzydko, że zachowuje się jakby zapadła na „guru desease” (Choroba „na guru”, ang.). Moje ego skakało do góry, a z każdym dniem traciłam humor i nawet, o dziwo! chęć wyjazdu. 
Jakby na podbudowanie tej niechęci, przechodząc obok katedry, zauważyłam, że mimo południowej pory, kiedy zwykle jest zamknięta, wrota były na oścież otwarte a w nawie głównej jaśniał wizerunek sakramentu... Wyglądało to jak zaproszenie...
Serce zaczęło mi walić jak młotem i pomyślałam, że być może robię błąd, trzymając się tych wschodnich ścieżek. „Przecież byłam kiedyś chrześcijanką, więc dlaczego tak postępuję? Czy może tylko mi się zdaje, że idę właściwą drogą?”
Ruszyły wspomnienia: Zobaczyłam siebie, małą dziewczynkę, modlącą się przed zaśnięciem: O Boże, ja chcę być dobra! Chcę być dobra! Tak bardzo chciałam, że zasypiałam na poduszce mokrej od łez.
Jeszcze wcześniej: Miałam nieco ponad dwa lata! Leżałam wtedy pół roku z gipsem na obu nogach i szyną pomiędzy stopami z powodu dysplazji stawu biodrowego. Moje łóżeczko stało blisko okna i niebo było prawie jedynym widokiem, który mogłam i chciałam oglądać. Patrzyłam na płynące po nim obłoki, smugi światła, czasem gwiazdy. Przyglądałam się, jak te niebiańskie światła snują się po pokoju, rozświetlając każdy zakątek i twarze domowników. Ponieważ zostałam bardzo wcześnie obdarzona darem wymowy i wielką gadatliwością, zanudzałam mamę ciągłymi pytaniami w rodzaju: Mamusiu, a czy tam mieszka Bóg? A co on teraz robi? A czy Bóg ma żonę? Czy też ma taką dziewczynkę jak ja? A co Bóg je na obiad? Wyobrażałam sobie ogromne świetliste postacie tej domniemanej Niebiańskiej Rodziny pośród odpowiednio ogromnych domowych sprzętów i byłam szczęśliwa. Przychodziły sąsiadki, rozmawiały z mamą na mój temat, słyszałam jak powtarzały, patrząc w moim kierunku: „To jest tragedia!”. „To dopiero tragedia!”
Nie wiedziałam, co to jest tragedia, bo i skąd? Nie znałam tego słowa. Leżałam, patrząc w niebo i uśmiechałam się do Boga, który był gdzieś za tymi obłoczkami, gotowy, by wyciągnąć ręce i przytulić mnie do swego przeogromnego, kochającego serca...
Następny obrazek: Po około trzech latach jestem na letnisku z młodszym o półtora roku braciszkiem. Przechodzimy obok niewielkiego wiejskiego kościółka. Drzwi są otwarte, więc biegnę z okrzykiem: Do kościółka! Do kościółka! Wchodzący do kruchty ksiądz uśmiecha się, gdy tłumaczę bratu, że zanim wejdzie, ja go podniosę, żeby włożył rączkę do „umocalki” i przeżegnał się...
Ta sama wieś. Przepiękna, rozległa łąka. Ja, jak zwykle zafascynowana obłokami i widokiem nieba, namawiam brata, by mi towarzyszył w tym, co zamierzam robić. On się potulnie zgadza, bo w tym czasie Aniusia była dla niego wzorem. Po chwili mieszkańcy najbliższego budynku, w którym zresztą mieszkaliśmy, słyszą nasze gromkie wołanie: „Boziu, Boziu, zrzuć nam drabinę, bo my chcemy iść do nieba!” I za chwilę znowu: „Boziu, Boziu, zrzuć nam drabinę, bo my chcemy iść do nieba!” Gospodyni pobiegła po mamę: „Pani Helenko, pani idzie i zobaczy!” Mama poszła i zobaczyła. Zamurowało ją. A gospodyni: „Pani uciszy te dzieci, bo Pan Bóg naprawdę je zabierze!” Jakoś nie zabrał...
A potem: Chrzest mój i brata. Ojciec nie był katolikiem i odwlekał tę ceremonię, ile się dało, ale zbliżał się wiek pierwszej komunii. Trzeba było! Miałam osiem lat. Mama zawiozła nas do Warszawy, gdzie mieszkała przed wybuchem wojny i tam mieszkał jej starszy brat z żoną i dwojgiem dzieci. Pamiętam niemiłosiernie szorstką granatową sukienkę ze zgrzebnej wełny, z białym kołnierzykiem. Braciszek w dwurzędówce z tweedu. Pochylam głowę i strumień wody leje się do podstawionego naczynia. „W tej chwili Pan Bóg przebacza ci wszystkie twoje grzechy” – mówi ksiądz. Gorączkowo myślę, czy aby nie zapomniał o tych sezamkach, które wyjedliśmy z przepaścistych czeluści kredensu. A potem... podskoczki na chodniku. Uczucie radości, bo chyba „mam przebaczone”! I jeszcze jedno, zauważyłam wtedy, że boję się czarnych szat duchownych, a nawet szarych habitów katechetek... Wiele lat później dowiedziałam się, dlaczego.
Następna scena: Salka katechetyczna. Lekcja religii. Siostra opowiada o tym, jak Maria z Józefem chodzili, szukając nadaremno noclegu, bo nikt nie chciał przyjąć pod dach kobiety, która miała rodzić. Pytam: Proszę siostry, a skąd ludzie wiedzieli, że Maria będzie rodzić? Siostra czerwona, dziewczynki chichoczą. „ ...Yyy... przecież jak kobieta ma mieć dziecko, wszyscy wiedzą...”. Siadam nieusatysfakcjonowana. Na następną lekcję przynoszę gazetę z wizerunkami gadów prehistorycznych, by oświecić siostrę, że takie gady żyły przed potopem, a nikt o tym na religii nie mówi, i że nie było żadnego Adama i Ewy, bo człowiek pochodzi od małpy. W ławce pokazuję gazetę sąsiadce, chcąc ją uświadomić w tej materii, gdy nagle gazeta zostaje wyszarpnięta gwałtownie z mojej ręki. Siostra czerwona z oburzenia zabiera ją, pomimo moich zapewnień, że kupiłam ją dla taty i musi mi ją oddać. Nie oddała! W domu wygłosiłam „natchnione” przemówienie, którego treścią było to, że „oni” oszukują, mówią nieprawdę i dlatego z pewnością żadnego Boga nie ma.
Do komunii poszłam, bo musiałam, ale rozstałam się z tematem wiary, samą wiarą i Bogiem na bardzo wiele lat...
Przerwała ten ciąg niewiary... miłość. Zakochałam się w kimś, kto otwarcie i szczerze wyznawał swoją wiarę w Boga (oczywiście był to Bóg „katolicki”). Wróciło to radosne, pulsujące życiem obcowanie z ... wiarą. Zdawało mi się wtedy, że Pana Boga chwyciłam za nogi, biegałam na nabożeństwa, czytałam pisma kościelne, modliłam się...
Uderzenia przychodziły jedno za drugim, pozbawiając mnie wszelkich złudzeń co do tych, którzy są rzecznikami tej wiary, jak i tych, którzy ją wyznają...
Następne lata były wegetacją na poziomie ducha...
Rok 1991 – dzwonek do drzwi. Sąsiadka: Aniu, chcesz pomedytować? Jest u mnie znajoma, prowadzi spotkania medytacyjne, zapraszamy!
Zaproszenie zostało przyjęte...  i tak zaczął się mój powrót do Boga lub raczej do mojego kolejnego wizerunku Boga.
Przyglądałam się tym wszystkim scenom jak bierny widz. Nie chciałam, by moja decyzja wyjazdu była pokierowana jedynie faktem, że mam w kieszeni bilet na autobus. Starałam się znaleźć w swoich zmaganiach o wiarę jakiś ogólny sens, potrzebowałam na to czasu.
Tymczasem Darek dzwonił do Ewy co jakiś czas i alarmował, oczywiście nie wprost, że źle się tam czuje i że tęskni za mną. Tyle że ja byłam coraz bardziej obojętna w kwestii dołączenia do niego.
Zapamiętałam pewne doświadczenie sprzed kilku miesięcy: Siedziałam w medytacji na tapczanie, frontem do pokoju. Na podłodze, na materacu spał mój mąż, który powrócił z kolejnej podróży. Zakończyłam medytację i popatrzyłam na niego z niemym zapytaniem: Dlaczego cię tak nosi to tu, to tam, za czym gonisz? Dlaczego nie dałeś mi tego, co mężczyzna daje kobiecie? Dlaczego to ja muszę brać się za bary z losem? To ja zabiegam o wszystko, a ty tylko bierzesz i bierzesz, dając mi jedynie swoją obecność na kilkanaście dni... I tak dalej. W pewnym momencie aż przetarłam oczy: na materacu leżało ogromne niemowlę o zatartych rysach Darka. W pierwszym momencie myślałam, że jeszcze utrzymuje się stan z medytacji. Ale nie! Byłam zdecydowanie w stanie czuwania! Otrzymałam odpowiedź na swoje pytania. Nie wiedziałam jeszcze o tym, że Indie rozrzucą wszystkie moje klocki!
Jeszcze kilka dni do wyjazdu. Sprawy zakończone. Rzeczy spakowane. Jest świadomość, że powinnam, że kończę bezpowrotnie jakiś etap życia. Ale jest także i ból, i bunt...
W przeddzień wyjazdu dzwonię do Ewy, mamy się konkretnie umówić. Ona mówi coś, co zupełnie mi nie pasuje. Krótkie spięcie.
- No to jedziesz sama!
- Mąż na ciebie czeka!
- To wróci!
- Stracisz część pieniędzy za bilet.
- To stracę!
- Tam czeka na ciebie praca do wykonania...
- Tu też mogę pracować!
W tym momencie w słuchawce rozlegają się trzaski i wszystko zacicha...
Odkładam słuchawkę na widełki automatu i czując ulgę wracam do domu.
Od razu biorę się do wypakowywania rzeczy, ale przypominam sobie, że muszę odzyskać wcale niemałą kwotę należności za bilet. Wkładając buty, słyszę, jak zza okna balkonowego dobiega skrzeczenie sroczek rezydujących na jednym z drzew. W duchu memlę jakieś pełne buntu zdania, o tym, co myślę na temat wyjazdu i samej Ewy. Jednocześnie słyszę, że skrzek wyraźnie nasila się. Zaintrygowana podchodzę do okna i otwieram je, by lepiej zobaczyć, co się dzieje. Kilka srok biło się na gałęziach drzewa z niespotykaną zapalczywością. Podfruwały do siebie, dziobiąc się niemiłosiernie i robiąc straszliwy hałas. Nagle jedna z nich spojrzała w moim kierunku i klekcząc przeraźliwie poszybowała prosto do okna. Ledwo zdążyłam je przed nią zatrzasnąć. To, co zobaczyłam, zmusiło mnie do zrobienia jeszcze kilku kroków do tyłu. Ptak usiadł na klamce drzwi balkonowych i z furią walił dziobem w szybę, rozpostarte skrzydła biły wściekle o framugę. Najbardziej przestraszyły mnie jego oczy: ogromne, rozwścieczone, jak nie u ptaka tylko jakiegoś demonicznego stwora!
Wyszeptałam bezgłośnie! Jadę! Jadę! Ptak uspokoił się i odleciał. Inne sroki powoli zamilkły. Zdjęłam buty, włożyłam kapcie, zrobiłam sobie herbaty.
- Co za bzdura! – pomyślałam – przecież ptaki często się kłócą i biją. A ten widocznie miał wyjątkową adrenalinę! – W odpowiedzi - skrzeczenie z oddali.
- A kłóćcie się, co mi do tego! Ja się was nie czepiam... Klekczenie nasila się.
- No dobrze, jadę! - Cisza!
- Nie jadę! – Tszem-tszer-akakak! I ta ogromna wyłania się spośród gałęzi, jakby gotowa do powtórki swojego występu.
- No dobra! – Jadę! Słyszycie?
Prawdę mówiąc, byłam przerażona, chociaż dodawałam sobie odwagi dowcipkowaniem.
Cały czas zastanawiałam się, kto jest autorem tego zajścia, kto za tym stoi: Babadżi? Ewa? Magiczne sztuczki?
                                                                                                          Cdn.

ONE WAY TICKET


Następnego dnia po prostu wzięłam torbę i pojechałam na dworzec autobusowy. Ku mojemu zdziwieniu czekała tam na mnie teściowa. Przywiozła coś do przekazania swemu synowi, no i miała ode mnie wziąć klucz do mieszkania, z którego należało zabrać nasze rzeczy.
Po chwili pojawiła się Ewa, bardzo zdenerwowana, ponieważ nie wiedziała, czy stawię się na dworcu. Poza tym sąsiadowi, który miał ją tu przywieźć, nawalił samochód i w ostatniej chwili musiała szukać taksówki. Ręce miała lodowate...
Załadowałyśmy się do neoplanu i ruszyłyśmy, żegnane przez machającą nam moją teściową, która miała bardzo zatroskany wyraz twarzy...
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wyjechałam po kolejną dawkę szczepionki, jaką już od dłuższego czasu wstrzykiwano mi raz za razem...
Podróż trwała około 17 godzin. Był piękny, słoneczny dzień, niezbyt ciepły, wymarzone warunki do takiej podróży. Kiedy nad ranem przebudziłam się z drzemki, poczułam, że coraz intensywniej zjeżdżamy gdzieś w dół. No tak – roześmiałam się – jesteśmy w depresji!
W Amsterdamie czekała nas niespodzianka: Dworzec był cichy i pustawy, żadnego ruchu, żadnych zapowiedzi przez megafon ani odgłosów przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów, nic! Podeszłyśmy do kasy w nadziei, że kupimy bilety. Wtedy zostałyśmy poinformowane, że pracownicy kolei ogłosili strajk i strajkować będą aż do skutku. To oznaczało, że nie wyruszymy w dalszą podróż. Wariant jazdy autobusem również odpadał, zaczęłyśmy więc szukać telefonu, by zadzwonić do ashramu i poprosić o pomoc.
Obiecano nam, że ktoś przyjedzie, ale nie tak szybko, ponieważ mają dużo pracy. Uspokojone pogodziłyśmy się z perspektywą spędzenia paru godzin na tym opustoszałym dworcu. Ponieważ nie mogłyśmy oddać bagaży do przechowalni ani napić się kawy, krążyłyśmy z naszymi torbami po rozległych terenach dworca, co jakiś czas kontrolując wyjścia, czy aby nie przyjechał po nas samochód. No cóż, dzisiaj, w dobie komórek byłoby to łatwiejsze!
Lecz nam nie przeszkadzała ta niepewność, ponieważ byłyśmy przekonane, że wszystko stanie się dokładnie w takim czasie, w jakim powinno się wydarzyć.
I wydarzyło się, wyszłyśmy na wprost uśmiechniętego bruneta i ... zapłakanego Darka!
Ten, zobaczywszy mnie, chwycił mnie w ramiona tak, że o mało nie połamał mi żeber. Łkał i szlochał, aż się dławił. Kristof i Ewa stali w milczeniu, zaskoczeni i zażenowani. A tymczasem Darek łkał i łkał, i nie wypuszczał mnie z ramion. W końcu uspokoił się na tyle, że mogłam się przywitać z Kristoferem i udaliśmy się do samochodu. Darek dalej łkał, a ja zastanawiałam się, co mu jest i w duchu pytałam, czy było mu tutaj aż tak źle?
W końcu zaczął mówić, że tęsknił za mną, że z nikim nie mógł się dogadać. Że myślał, że nie przyjadę... Cały przesiąknięty był zapachem spalenizny.
- To dlatego, że siedzę rano i wieczorem przy ognisku – wyjaśnił.
- Aha! – chodzi mu o havan (ceremonia ognia, hindi)– pomyślałam.
Dość długo jechaliśmy na miejsce, wcale się nie dziwiłam, że nie wyrywali się, by po nas pojechać. Po drodze mijaliśmy malownicze i przytulne wiejskie domy, otoczone ogrodami kwiatowymi, wyglądały jak nasze podmiejskie wille. Wszystkie gospodarstwa znajdowały się za budynkami, tak więc jedyną oznaką „wiejskości” były biegnące wzdłuż ulicy kanały ściekowe, odprowadzające z pól i łąk nadmiar wody deszczowej i wraz z wypłukanym nawozem.
Na koniec powoli skręciliśmy w szeroką leśną drogę, po obu jej stronach rosły potężne drzewa. Powiedziałam do Ewy:
- Nie wydaje ci się, że tutaj drzewa są jakieś większe niż u nas, te same gatunki, ale ...
Ewa potwierdziła:
- Sami Holendrzy też są wyżsi od nas i tacy raczej zwaliści.
Jakby na potwierdzenie, z bocznej ścieżki wyjechał mężczyzna na koniu rasy frygijskiej. I koń i jeździec byli solidnej postury. Facet, blondyn z kręconymi jak u cherubinka włosami i niebieskimi oczami skinął nam przyjaźnie i podniósł rękę. Heeej! – zawołał. 
- Hej! – odkrzyknęłyśmy nieco rozbawione, chociaż nie mógł tego już usłyszeć.
Przypomniało mi się, że na tzw. Zachodzie nawet zupełnie obcy sobie ludzie witają się, gdy obok siebie przechodzą.
W końcu dotarliśmy do celu: brama, wjazd i rozległy plac. Naprzeciw bramy witał nas ogromny wizerunek Babadżiego. Złożyłam dłonie w geście powitalnym i... z obrazu trysnęły strugi białego światła, ciepło muskając mnie po policzkach.
Ashram nie wyglądał tak jak zwykle, ponieważ główny budynek wraz z częścią sypialną został wypalony prawie do gołej ziemi. Po prawej stronie od wejścia zachował się drewniany budyneczek, w którym mieściła się kuchnia, naprzeciwko kuchni, ale nieco bardziej w głąb – maleńkie duni – budyneczek, w którym odbywał się havan. Cały obszar zajmowały namioty: namiot, który pełnił funkcję czaj-shopu (rodzaj kawiarenki), namioty mieszkalne, wypożyczone z wojska, pojedyncze namioty kilkuosobowe oraz przenośne zaplecze sanitarne. W centrum stał ogromny namiot, w którym miały się odbywać aarti oraz inne spotkania.
Rzuciliśmy nasze rzeczy we wskazanym nam namiocie wojskowym i od razu byliśmy dobrze zagospodarowani. Było bowiem wiele jeszcze pracy do wykonania a już przyjeżdżali pierwsi goście.
Zaczął się bardzo ruchliwy i pracowity okres. Robiłam wszystko, co było w danym czasie potrzebne, od mycia sanitariatów, poprzez podlewanie ogrodu aż do obsługi czaj-shopu. Przez cały dzień wykonywałam tę karma-jogę, z mantrą na ustach i radością w sercu. Nie przeszkadzało mi to, że co kilka dni zmienialiśmy miejsce nocowania – poczułam, że te przemieszczenia mają nam coś zasygnalizować, i nie omyliłam się. Nadszedł dla mnie czas, bym nie przywiązywała się do żadnego miejsca, do żadnego zajęcia i nawet... do partnera życiowego! Oczywiście, Darka włosy i ponownie - moje znalazły się na podłodze łazienki...
I tak nie patrzyłam w lustro, nie przeszkadzało mi to. Otrzymałam dwa sari i niezbędne dodatki z zasobów ashramu. Uczestniczyłam we wszystkich ceremoniach, przewijając się w wielojęzycznym tłumie, szlifując przy okazji swój nieco już zakurzony angielski. Uczyłam się śpiewać badżany i nawiązywałam pierwsze przyjaźnie. Darek ciągle wołał mnie jako tłumacza, ponieważ i on chciał prowadzić życie towarzyskie.
W końcu przyszedł ten dzień, gdy przybył Muniradżi. Siedzieliśmy zgromadzeni w głównym namiocie, gdy nagle ci, którzy siedzieli bliżej wejścia, zaczęli się podnosić, zaraz za nimi inni, a salę napełniły radosne oklaski. Od wejścia szedł wysoki, postawny mężczyzna w hinduskiej długiej, białej koszuli i takich spodniach, okryty białym szalem. Przeszedł z uśmiechem, po czym zajął miejsce na swoim siedzisku, które właściwie wyglądało jak tron. Po obu stronach i z tyłu towarzyszyła mu jego „gwardia”.
Zaczęło się aarti, śpiewaliśmy a Muniradżi wodził wzrokiem po zebranych. Zamknęłam oczy i stwierdziłam, że widzę go nadal. Trochę czułam się zdeprymowana, ponieważ poza tym pod powiekami widziałam mnóstwo oczu: ciekawych, radosnych, smutnych, złośliwych czy wręcz okrutnych. Gdy już zastanawiałam się, czy nie wyjść, ukazała mi się roześmiana twarz Babadżiego. Odetchnęłam z ulgą. Pod koniec każdy podchodził do Muniradżiego, by pokłonić się mu i otrzymać z jego rąk prasad, czyli garść słodyczy. Ponieważ byliśmy „nowi”, otrzymaliśmy oprócz prasadu miedziane bransoletki z wyrytą mantrą OM NAMAHA SHIWAY.
Wśród tego tłumu ludzi i tysiąca spraw nie zapomnieliśmy swego, a właściwie Darka celu, czyli rozmowy z Muniradzim. Po paru dniach dobiliśmy się do niego, mając zresztą umówiony termin. Było to w pensjonacie, w którym się zatrzymał. Pamiętam niesamowite onieśmielenie, ponieważ wprost biła od niego niesłychanie wysoka energia. Miał w sobie coś majestatycznego ten następca Babadżiego. Ewa była z nami, ponieważ chciała porozmawiać o wydaniu książki, która przetłumaczyła.
Kiedy Darek przeszedł do sedna, czyli propozycji rzeźbienia murti Babadżiego w Indiach, ku naszemu zdziwieniu. Muniradżi powiedział tylko:
- No problem!
- Jak to? No problem? – spytał zaskoczony Darek, który już nastawił się na liczne argumenty, sugestie, przekonywanie.
- No problem! – dodał Muniradżi, po czym wyjaśnił, że teraz w Indiach jest bardzo gorąco, więc lepiej będzie, jak zostaniemy, by wykonywać karma-yogę w ashramie, ewentualnie zarobić na bilety lotnicze i pod koniec lata możemy udać się do Hairakhanu.
Darek wyszedł z otwartymi ustami... A ja? ... Poczułam, jak przeniknęło mnie uczucie zniewalającej miłości. Poczułam, jakbym miała twarz Babadżiego, jego oczy, ramiona...
Kiedy później opowiedziałam o tym doświadczeniu jednej z rezydentek ashramu, ta powiedziała: Asha (bo takie imię nadał mi Muniradżi) – On okazał ci swą MIŁOŚĆ!
Tej nocy ja, Ewa i Darek rzuciliśmy swoje śpiwory na miejscu, w którym stało siedzisko Muniradżiego. Takich snów nie miałam nigdy przedtem w swoim życiu! Nie wiem, gdzie byłam, ale to było cudowne!


SUCHA ZAPRAWA


Mela skończyła się, większość gości rozjechała się do domów, pozostali tylko ci, którzy chcieli jeszcze przez kilka dni pooddychać powietrzem ashramu lub spotkać się jeszcze raz z Muniradżim, który odpoczywał w pobliskim pensjonacie.
Tym, co najbardziej przyciągnęło mnie do Babadżiego, była deklarowana przez Niego otwartość wobec wszelkich religii, wyznań i światopoglądów. Rzeczywiście, w barwnym tłumie przybyszy rozpoznawałam bhaktów (wyznawcy Kriszny), buddystów, byli tam zdeklarowani chrześcijanie, wyznawcy taoizmu itd. Wyglądało na to, że wszyscy z nich czerpali radość z uczestnictwa w ceremoniach, spotkaniach i obrzędach.
Miałam ogromną satysfakcję, wymieniając poglądy z Włochami, Szwajcarami, Holendrami, Niemcami, Tajami, Amerykanami. W tym emanującym szczęściem gronie łatwo było o przyjazny uśmiech, spontaniczną pomoc, życzliwość. Bywały, rzecz jasna, momenty nieporozumień, lecz ich źródło leżało na ogół w barierach językowych. Zresztą lata praktyk jogicznych nauczyły mnie, że po to jesteśmy konfrontowani z nieprzyjemnymi sytuacjami, by się z nimi uporać w myśl zasady: NIE SŁYSZĘ ZŁA, NIE WIDZĘ ZŁA, NIE MÓWIĘ ZŁA! (Patrz: małpki na górze).
Gdy aszram znacznie opustoszał, zabrano namioty i część sanitariatów i zaczęło się „normalne” życie rezydentów. Sprowadzono dla nas wszystkich przyczepy kampingowe i w tych warunkach mieliśmy spędzić czas aż do naszego wyjazdu.
Życie w aszramie jest proste, cechuje je regularność i powtarzalność wszelkich wykonywanych tam czynności. Jak w każdym zresztą klasztorze! Jedynym odstępstwem od „indyjskiego” porządku dnia była pobudka o 7. godzinie, nie o 4.
Tak więc o godzinie 7. budził nas dźwięk trąbki. Wychodziliśmy z przyczep, udając się do przenośnych łazienek. Po toalecie czekał na nas garam czaj (gorąca herbata z mlekiem i przyprawami) w czaj-szopie. Wypijaliśmy ten pyszny napój, by potem przebrać się – kobiety w sari, mężczyźni w długą koszulę ze stójką i pas materiału owiązany wokół bioder) i w tych strojach, okręceni szalami, w chłodzie poranka zmierzaliśmy do maleńkiego dhuni na codzienną poranną ceremonię havanu i aarti.
Każdy z nas wchodząc składał pranam i uderzał w dzwon zawieszony przy wejściu. Ściany pomieszczenia były obwieszone wyłaniającymi się z półmroku obrazami przedstawiającymi Babadżiego, znanych guru, sadhu (święty mąż – hindi), murti bogiń i bogów panteonu indyjskiego. Wszystkie wizerunki udekorowane były malami – naszyjnikami z kwiatów, przyoblekane snującym się wolno dymem z kadzideł, oświetlone pełgającym światłem świec.  
Siadaliśmy na poduszkach, złożonych kocach, które przynosiliśmy ze sobą, wokół ocembrowanego wyżłobienia, w którym rozpalano święty ogień. Drwa były już ułożone w stos.
Zaczynała się ceremonia czandanu. Każdy podchodził do prowadzącego, który maczał cztery palce w kolorowych pastach i rysował poziome pasy na czole, doklejając ziarna ryżu. Był to czandan Pana Sziwy, chodziliśmy z nim przez cały dzień. No, chyba że trzeba było wyjechać poza aszram!
Zaczynało się dzwonienie wszystkimi dzwonkami, uderzanie w kołatki, czemu towarzyszył nasz śpiew, przy akompaniamencie harmonium (indyjski instrument) a prowadzący rytualnie rozpalał ogień, który był symbolem ust Boga, wlewał w ogień mleko i ghee (sklarowane ciekłe masło), wsypywał prasad. Właściwie w dhuni odbywało się całe aarti - z braku świątyni.
Te ceremonie były dla mnie sporym wyzwaniem, ponieważ sanskryckie strofy nie były tak łatwe do odśpiewania zgodnie z rytmem muzyki, a nie wypadało mylić wymowy! Łamałam sobie język, pilnie wpatrywałam się w tekst i wierzyłam w to, że „do Indii” nauczę się chociaż połowy tekstów na pamięć.
Po zakończeniu aarti odbywaliśmy karma-joga meeting, czyli omawialiśmy przydział pracy na dany dzień. Karma joga i stałe powtarzanie mantry były nadrzędną praktyką zalecaną przez Babadżiego. Nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu, zawsze byłam pracowita i aktywna, a z mantrami zżyłam się na co dzień.
Po zakończeniu spotkania udawaliśmy się do naszych „dormitoriów” na kołach, by przebrać się w całodzienną odzież, czyli w wypadku kobiet i mężczyzn najpraktyczniejszy był pandżab, czyli długa bluza i spodnie.
Ale przed pracą oczywiście otrzymywaliśmy śniadanie, zdrowe i obfite, każdy jadł, ile chciał.
Obowiązki rezydenta były proste: przygotowywanie czaju, śniadania, obiadu i kolacji, dyżury porządkowe podczas posiłków, zmywanie, sprzątanie terenu i sanitariatów, pielęgnacja i podlewanie ogrodu, naprawy, robienie zakupów, przygotowywanie dhuni do obrzędów, wyjazdy po zakupy. Ot, zwykłe czynności dnia w dużym ośrodku dla kilkudziesięciu mieszkańców. O 12. była przerwa na lunch, po czym dwugodzinna sjesta. O godzinie 15. budził nas dźwięk trąbki i każdy podejmował nałożone na siebie obowiązki, aż do godziny 18. kiedy to należało przygotować się do wieczornych obrzędów. Po kolacji był czas wolny, na pogawędki, na czytanie, na spacery.
Czy było nudno? Nie! Praca ta wykonywana była z wielką godnością, w uszanowaniu, a powtarzana w ciszy mantra odsuwała przyziemne myśli, stwarzając w sercu i umyśle przestrzeń dla czci, uwielbienia i pokory. Wiem, że właśnie pokora była tą cecha, której chciał mnie Babadżi nauczyć w tym czasie, aby potem pokazać mi, do czego może poprowadzić okazywanie pokory bez rozeznania...
Nie powiem, że służba w aszramie przebiegała w bezkonfliktowy sposób. Musiałam się zmierzyć z „bezinteresowną nieżyczliwością” jednej z kobiet, w której zresztą z czasem pozyskałam przyjaciółkę, stykałam się także z ludźmi, którzy wbrew pozorom dalecy byli od uduchowienia, stwarzając różne kontrowersyjne sytuacje, z którymi też trzeba było się uporać. Ale dawałam sobie radę, w przeciwieństwie do Darka, który ciągle wchodził na „minę”. Zaprzyjaźnieni rezydenci powtarzali: Asha, niczym się nie martw, rób karma-jogę, a wszystko będzie tak, jak byś sobie życzyła. Czułam, że jestem pod życzliwą obserwacją.
Z czasem, gdy wydało się, że dobrze gotuję, stałam się etatową kucharką, a to wiązało się z cotygodniowymi wyjazdami na zakupy do pobliskiego miasteczka z jedną z kobiet. Mogłam wtedy dokupić sobie coś, co było mi potrzebne. Miałyśmy frajdę, ponieważ po odwiedzeniu supermarketu szłyśmy na uroczy, kolorowy rynek, by zaopatrzyć się w warzywa i owoce, a potem kończyłyśmy zakupy w sympatycznej kawiarence, urządzonej na wzór mieszczańskiego mieszkania, z miejscem przeznaczonym dla dzieci i dużymi, rodzinnymi stołami. Zjadałyśmy pyszne, domowe ciasto ze śmietanką, zapijając dobrą kawą i pławiłyśmy się przez pół godziny w atmosferze „cywilnego życia”.
Byłam szczęśliwa, wieczorem rozmawiałam o Hairakhanie, wypytywałam o szczegóły techniczne wyjazdu i pobytu, nie mając pojęcia, jak się to stanie, ale wiedząc, że pojadę tam.
Któregoś dnia okazało się, że wydano zgodę na to, byśmy sobie wyrobili wizy do Indii. Wsiedliśmy w kilka osób do samochodu i pojechaliśmy do ambasady w Hadze.
Muszę powiedzieć, że do tej pory dolegał mi nieco brak niezwykłych wydarzeń, było przecież tak zwyczajnie, żadnych cudów, żadnych głosów...
Weszliśmy do ambasady. Urzędnik podał nam formularze do wypełnienia. Ktoś doradził mi, bym zostawiła niewypełnioną rubrykę z czasem pobytu. Poprzedniego dnia, wieczorem obstawialiśmy, na jaki czas dostaniemy wizy. Padały przypuszczenia: miesiąc, trzy, może nawet pół roku?
Podaliśmy wypełnione papiery i zostaliśmy poproszeni, by zaczekać. Czas dłużył się nam niemiłosiernie. W końcu urzędnik w okienku kiwnął na nas, byśmy podeszli. Z ciepłym uśmiechem podał nam papiery. Spojrzałam i oniemiałam... otrzymaliśmy wizy na roczny pobyt!
Miałam ochotę go uściskać, roześmiałam się, a on bardzo uprzejmie skinął głową.
Kiedy potem komentowałam to radosne wydarzenie, dotarło do mnie, że nie zmyliśmy przed wyjazdem czandanów, a Hindusi mają Babadżiego  w wielkiej estymie jako inkarnację Pana Sziwy.
Wrota do raju uchyliły się przed nami!







-


                                    



1 komentarz: