Tak się zaczęło...
Było to w latach 70. Zbierałam wtedy materiały do pracy
magisterskiej. Kiedy czytelnia Biblioteki Uniwersyteckiej zapełniła się,
postanowiłam zrobić sobie przerwę i jak zwykle zeszłam na kawę do kafejki,
która znajdowała się w piwnicy budynku. W pierwszej salce nie było miejsc, w
drugiej – siekierę można było powiesić. W pewnej chwili ktoś zamachał do mnie
ręką, więc usiadłam w dużym gronie filologów wymieszanych z socjologami i
wamowcami. Bardzo ciekawy i twórczy konglomerat! Przywitałam się, ostrożnie
postawiłam kawę tam, gdzie się dało, bo stolik był mikroskopijny jak na takie
grono, i ciekawie zajrzałam przez ramię kolegi, by zobaczyć ulotkę czy folder,
który trzymał w ręku. Na samym froncie widniała twarz młodego, pięknego
mężczyzny o egzotycznych, delikatnych rysach. „On jest nieziemsko piękny” –
pomyślałam. Faktycznie, był bardzo piękny, ale nigdy nie pomyślałabym o nim
jako o „ciachu” jak się obecnie określa atrakcyjnych facetów.
- Kto to jest? – spytałam bardzo zaciekawiona.
- Babadżi – odpowiedział mi skupiony, drobny blondynek.
- Nic mi to nie mówi!
- Niedawno pojawił się w Indiach. To awatar. Jadę do niego.
- Do Indii?
- Tak, do Haidakhanu.
- Gdzie to jest?
- U podnóża Himalajów.
Zamyśliłam się. Znowu spojrzałam na twarz Babadżiego i
wydawało mi się, że jego czarne przenikliwe oczy zaglądają do samego dna mojej duszy.
Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzy na mnie, jakby czegoś oczekiwał z mojej
strony. Zaskoczyło mnie to, że czułam w sobie wewnętrzną akceptację!
W końcu oderwałam wzrok od zdjęcia i spytałam:
- Co trzeba zrobić, aby do niego pojechać?
Kolega obciął niechętnym wzrokiem moją niezbyt długą
spódnicę i obcisłą bluzeczkę.
- Nie da rady – powiedział jakby z niesmakiem... nie masz
sari... i paszportu też pewnie nie masz...
Pamiętam, że rozłościł mnie ten jego ton i słowa, poczułam
się dyskryminowana i miałam ochotę odejść.
W tym momencie Agata*) zaczęła się serdecznie śmiać, ponieważ
miała już pewne doświadczenia związane z oddziaływaniem Babadżiego w jej życiu.
- Nie przejmuj się, on jest tak dynamiczny i tak skuteczny,
że jak będzie chciał, to za dwa tygodnie będziesz siedziała w samolocie i
wszystko się znajdzie, paszport, sari i nawet parę rupii przy duszy...
Właściwie wypowiedziała swoiste proroctwo, które spełniło
się co prawda wiele lat później, ale za to z jaką nawiązką...
Powróciłam na górę, do czytelni. Zbierałam wtedy informacje
o filozofii i religii hinduskiej, więc z zapałem wczytywałam się w Wedy i
Upaniszady, przegryzając wierszami Rabindranatha Tagore. Byłam jakoś dziwnie
rozmigotana wewnętrznie, podekscytowana i szczęśliwa.
Praca dotykała pogranicza literatury i filozofii, a tematem
jej były elementy światopoglądu Leopolda Staffa na tle jego twórczości poetyckiej.
A jako że Staff był prawdziwym erudytą i omnibusem światopoglądowym,
przemierzyłam z nim szlak od starożytności euro-azjatyckiej do czasów mu
współczesnych. Filozofia hinduska miała być dygresją dla omówienia krótkiego
poematu, a tymczasem owa dygresja stała się rozdziałem mojego życia.
Rozdziałem, który zapoczątkowany wtedy, zaczął się zapisywać w ćwierć wieku
później...
Mijały lata – ciekawie, burzliwie, czasem tragicznie, czasem
durnie. Ot! życie kobiety buńczucznej, pozornie łagodnej chociaż zadziornej, obdarzonej
fantazją i stale zbuntowanej jak nastolatka.
Przyszły w końcu dni, gdy wzburzone fale emocji powoli zaczęły
się wygładzać, a do duszy przyszło pragnienie spokoju i zrozumienia siebie,
świata i swego miejsca w świecie.
Był to czas, gdy powróciły do mnie Indie: najpierw w postaci
asanów hatha-jogi, potem jako uczestnictwo w grupach: Raja-Yogi i Ajapa Yogi. W
tym czasie charakteryzowała mnie łatwość wchodzenia stan głębokiej medytacji i
ogromna żarliwość w poszukiwaniu Boga. Byłam praktycznie skupiona na sobie,
swoich praktykach i na Nim, reszta była tylko tłem!
Mam wrażenie, że Coś lub Ktoś czuwał nade mną, bym nie
wchodziła w te klimaty na zbyt długo: z Raja-Yogi dosłownie mnie wyrwało, a
podczas mego pobytu w grupie Ajapa-Yogi zaczęły się wydarzać rzeczy przedziwne
i bulwersujące.
W tamtych czasach często bywałam u Jadwigi, która była
właścicielką saloniku wróżbiarskiego. Pracował u niej mój kolega. Lubiłam tam
wpadać, ponieważ często przychodzili ciekawi ludzie i można było pogadać na
frapujące tematy, zwykle związane z duchowością.
Któregoś dnia, a był to rok 1994, odwiedziłam Jadwigę i Marka.
Usiadłam naprzeciw ściany, na której wisiał jakiś nowy obrazek. W pewnej chwili
zamurowało mnie: Był to ten sam portret Babadżiego, który widziałam przed laty
w kafejce. Marek zauważył moje zmieszanie i zapytał: Wiesz, kto to jest?
- Tak! – Kiwnęłam głową, nie patrząc na niego, bo oczy miałam wlepione w ten portret.
- Wiesz, dzisiaj może przyjdzie tu Ewa, ona tłumaczy z
angielskiego książkę o nim, szuka kogoś, kto by zrobił korektę. Ty jesteś po
filologii polskiej i znasz angielski, prawda?
- No, trochę... (szkolna i akademicka edukacja tamtych
czasów raczej nie dawała podstaw do płynnego porozumiewania się w jakimkolwiek
języku oprócz rosyjskiego).
Poczułam się radośnie podminowana...
Ewa przyszła. Marek przedstawił nas sobie. Pamiętam, że
zdziwiła mnie jej niebiesko-srebrzysta chusta zawiązana ciasno na głowie.
Pomyślałam nawet: Biedula, ona chyba ma jakiś problem z włosami lub skórą
głowy. Chyba zauważyła moje zainteresowanie, ponieważ wyjaśniła: Zrobiłam sobie
mundan...
- Mundan?
- Ogoliłam głowę...
- Zupełnie? (Głupawe pytanie!)
- Żeby się oczyścić... (Była to ceremonia polegająca na
ogoleniu głowy podczas pełni księżyca, bardzo zalecana wyznawcom Babadżiego dla
utemperowania ego i pogłębienia pokory).
Miałam wtedy wypielęgnowane, półdługie włosy i to, co ona
zrobiła ze swoimi, było dla mnie nie do przyjęcia, chociaż pojęłam sam pomysł
oczyszczenia się w ten sposób.
Zapadło milczenie, więc Ewa sięgnęła do swojej przepaścistej
torby i wyjęła teczkę z paczką zadrukowanych kartek. Sporo tego było!
- Na kiedy to chcesz? – spytałam, przerzucając tekst.
- Rób w swoim tempie, nie musisz się spieszyć...
Złożyłam kartki, zapakowałam do zniszczonej, papierowej
teczki i włożyłam do swojej torby.
Dziwne, że nie słyszałam wtedy cichutkiego cykania...
Przygotowanie
Wróciłam do domu trochę skonsternowana, ponieważ zastanawiałam
się, co kierowało Markiem, kiedy on, przywódca naszej grupy, zaproponował mi
pracę nad materiałami należącymi do „obcego obozu”. Poczułam wątpliwości, więc
rzuciłam teczkę w jakiś kąt i zajęłam się swoimi sprawami.
Minęło kilka, a może nawet kilkanaście dni, a mnie przez cały
czas dokuczał jakiś dyskomfort duchowy i niepokój.
Pojawiły się jakieś wątpliwości co do ścieżki ajapy-jogi,
dziwne sny, jakaś tęsknota, a wszystko to, jakieś nieokreślone, mgliste,
niejasne...
Którejś nocy obudziłam się zlana zimnym potem: śniło mi się,
ze znalazłam się w jakiejś obszernej, sklepionej sali, w której zgromadziło się
mnóstwo osób. Z sufitu zwieszał się ogromny żyrandol w zniechęcająco szarawym
kolorze. W pewnym momencie z przerażeniem zauważyłam, że właściwie jest to
ogromny, szary pająk... Jakby tego było mało, na samym froncie sali zauważyłam
wielki tron, na którym siedział... a jakże! Rozparty dumnie, ogromny, rogaty
osobnik z jarzącymi się na czerwono oczami. Te oczyska wbił we mnie i
przyglądał mi się z sardonicznym uśmiechem. Zaczęłam głośno powtarzać mantrę
ochronną, a on roześmiał się szyderczo i zawołał: „Guru? To jest ten twój guru!
Zobacz sobie!” W kącie sali stała
porcelanowa figurka wyobrażająca guru. Upiorne, błękitnie cienie modelowały
demoniczną twarz wykrzywioną złośliwym grymasem. Obudził mnie mój własny
krzyk...
Zerwałam się na równe nogi i popędziłam do ołtarzyka, na
którym widniały oprawione w ramki fotografie rishich (mędrców) i poprzednich
trzech guru tej jogi oraz obecnego przywódcy. W kilka minut wszystko było
spakowane do foliowej torby i gotowe do wyniesienia z domu. Jednak nie chciałam
wyrzucać zdjęć do śmietnika, miałam zawieźć je do koleżanki, by spaliła je w
kotłowni swojego domu. Zostały więc w kącie, tam gdzie leżała teczka z książką
o Babadżim.
Przyszedł wieczór, czułam się okropnie, ponieważ okazało
się, że bez codziennej medytacji z określonym sposobem oddychania zaczynam się
dusić. Kiedy przyszedł mój mąż, był zdziwiony zmianą w moim wyglądzie – byłam
jak skurczona lalka, tak to określił. Osłabiona położyłam się na tapczanie,
wszystko wirowało mi w oczach, miałam mdłości... Unikałam myślenia o jodze, o
guru, z którym w owym czasie miałam telepatyczny kontakt i nawet służyłam jako
rodzaj medium dla grupy. Wtedy, nagle tuż przed moją twarzą wyłoniła się twarz
guru. Chwilę patrzył na mnie z uwagą i współczuciem, po czym powiedział
łagodnie: „Czy chcesz odrzucić tyle miłości?”
Znowu się zerwałam, tym razem dla wykonania czynności
odwrotnych. Po kilkunastu minutach przywróciłam poprzedni stan i zaczęłam kriję
(medytację z mantrą i specyficznym oddechem).
Pozornie wszystko wróciło do normy. Mój mąż wyjechał na
swoją kolejną gonitwę za wiatrem, jak nazywałam jego liczne, niezbyt
uzasadnione podróże, a mnie zaczynało nosić. Nagle zapragnęłam uzyskania
większej jasności myśli, zrozumienia, o co tak właściwie mi chodzi, a droga do
tego biegła przez ten tajemniczy mundan.
Któregoś popołudnia podeszłam do lustra w łazience i
zajrzałam w oczy swojemu odbiciu. Przez moment miałam wrażenie, że widzę kogoś
innego: osobę o ascetycznej, wychudzonej, surowej twarzy i bardzo jasnych,
jakby rozjarzonych od wewnątrz oczach. Kilka osób mówiło mi, że właśnie tak
mnie postrzegają w medytacji.
Wzięłam nożyczki i ciachnęłam pierwszy, gruby kosmyk przy
samej skórze, żeby się nie rozmyślić.
Potem drugi, trzeci i następne. Po kilku minutach wyglądałam
jak sponiewierany kurczak, więc w ruch poszła maszynka męża. Ale się
pokaleczyłam!
Teraz przyszła kolej na ponowne oględziny: pomijając rany na
głowie, odkryłam w sobie jakąś ponadczasową prawdę. Ze swoją dawną fryzurą
byłam po prostu zadbaną kobietą w średnim wieku. Teraz z lustra patrzyła na
mnie twarz istoty pozbawionej płci, delikatnej, z przenikliwym i pełnym dobroci
spojrzeniem.
Co jest?! Mrugnęłam i po chwili widziałam po prostu łysą
Anię!
Coś zaczęło się we mnie dziać. Gdy usiadłam do medytacji,
spłynęło na mnie z góry uczucie niewyobrażalnej pokory, poddania i oddania się Mocy
Boga. Rozpływałam się we łzach miłości. Chciałam trwać w tym stanie jak
najdłużej. Moje ego stało się malutkie i mizerne. No cóż, podobno właśnie włosy
stanowią cielesny odpowiednik strefy naszego Ego!
W niedzielę, jak zwykle, poszłam na spotkanie ajapy jogi.
Moja głowa owinięta chustą wywołała sensację. Marek wiedział, o co chodzi i nie
wyglądał na zaskoczonego. Inni myśleli, że to jakaś niewielka ekstrawagancja, a
ktoś nawet powiedział, że mi farba źle chwyciła i dlatego obcięłam włosy.
Jednak widocznie zachodził we mnie jakiś ukryty proces,
skoro coraz mniej chciało mi się chodzić na spotkania i medytować. Aż wiosną
przyszedł taki dzień, że wysiadłam z autobusu i szłam drogą do domu, gdzie
odbywaliśmy spotkania, gdy nagle zobaczyłam leżącego w poprzek ulicy czarnego,
ogromnego kota! Nie jestem przesądna, tyle że coś kazało mi odwrócić się na
pięcie i zawrócić.
Weszłam do domu mocno skonsternowana, ponieważ czułam, że
jest to jakiś znak, sygnał! Miotałam się przez cały dzień, w nocy nie mogłam
spać, więc wstałam i rozebrałam ołtarzyk, przyrzekając sobie, że już nigdy go
nie ustawię.
Rano, z jakąś rozpaczą w sercu, kręciłam się po mieszkaniu, ubierając
się do pracy. Idąc do szafy po spódnicę, przewinęłam się koło miejsca, gdzie
stał ołtarzyk, została tam tylko poduszka, na której medytowałam.
Nagle usłyszałam cichy, ciepły, ale stanowczy głos:
- Usiądź na chwilę!
Usiadłam i spojrzałam na swoje nogi w samych rajstopach,
trochę mi było niezręcznie z powodu tego niekompletnego ubioru.
- To nie ma żadnego znaczenia! Posłuchaj przez chwilę...
I wtedy nastąpiła wypowiedź, którą chłonęłam całym sercem,
ponieważ mój umysł z trudem nadążał. W skrócie przedstawiała się ona tak:
Przyszedłem do ciebie, ponieważ widzę twoje pomieszanie. Chcesz uporządkować
swoje uczucia, emocje, uzyskać jasne zrozumienie sensu i celu twego życia. Chcę
ci powiedzieć, byś otworzyła się na wszystko to, co cię wzmacnia, daje siłę i
radość. Unikaj tych, którzy piją z wielu źródeł oraz tych, którzy pracują dla
jednego tylko domu. Twoje problemy z wiarą i różnymi grupami duchowymi wywodzą
się z tego, że nie jest ci przypisane jedno miejsce. Jesteś wędrowcem w czasie i przestrzeni. Wchodź do miast ludzkich,
przebywaj, ile trzeba, rozdając swoje skarby, a potem odejdź, biorąc z sobą
tylko to, co oni ci dadzą. Teraz nie mogę powiedzieć ci wszystkiego na ten
temat, ale będę do ciebie przychodził i mówił do ciebie stosownie do poziomu,
do jakiego dorastasz. Porzuć swoje zmartwienie, jesteś kochana i bezpieczna,
ponieważ jesteś otoczona opieką sił, których mocy jeszcze nie poznałaś, ale
wkrótce poznasz.
Siedziałam przez dłuższą chwilę w milczeniu, zaskoczona,
trochę niedowierzająca...
- No dobrze – powiedziałam – Powiedz mi coś, co udowodni mi,
że to, co usłyszałam, nie jest moją fantazją bądź urojeniem mojego umysłu...
- Przejdziesz przez jedną jeszcze rzekę, ona cię nie
zabierze, ale cię oczyści...
Zaskoczył mnie totalnie.
- A czy możesz mi powiedzieć, jak mam się do ciebie zwracać,
kiedy znowu się do mnie odezwiesz?
- Jeśli chcesz, mów do mnie Ojcze...
I wtedy poczułam, że ta rozmowa jest zakończona.
Rzeka, co za rzeka? -pytałam sama siebie... Ha! Gdybym wtedy
wiedziała, że za pół roku będę powiewać jak chusteczka do nosa w spienionym
nurcie ryczącej Gautamy Gangi!...
Cdn.
*) Imiona osób są zmienione.
<><><><><><><><><><><><><><><><><><><><>
Cdn.
*) Imiona osób są zmienione.
Rozmowa z Ojcem wywarła na mnie bardzo silny wpływ.
Chodziłam i w myślach przerabiałam jej fragmenty, przejęta cichutką i pokorną
radością, że ktoś tak potężny i wielki osobiście zajął się moimi problemami
duchowymi. Starannie pielęgnowałam w sobie uczucie wdzięczności i pokory, by
tylko nie poczuć się kimś lepszym. Poza tym chodziłam do pracy, odpoczywałam i
próbowałam medytować.
Coś się we mnie definitywnie zmieniło, ponieważ wracały do
mnie wspomnienia z okresu Raya Yogi, kiedy to opiekunka naszego ośrodka
wyjechała na kilka dni i powierzyła mi prowadzenie zajęć, medytacji oraz
sprawowanie pieczy nad ośrodkiem. Zwykle po pracowitym dniu, kąpieli i
medytacji rozkładałam na podłodze salonu materac i usypiałam w świetle
czerwonawej żarówki wiszącej u sufitu. Ale któregoś wieczoru nie mogłam usnąć,
więc ukucnęłam przy dolnej półce regału, gdzie były płyty z muzyką do medytacji,
i zaczęłam szukać czegoś, co pomogłoby mi zasnąć. W samym kątku znalazłam
jakieś kasety z napisami: Old Hairakhan
Baba, Bhole Baba, Aarti Bajans, Babaji Ashram itp.
Co to takiego? – zastanawiałam się, po czym włożyłam jedną z
kaset do magnetofonu. Zabrzmiała jakaś pieśń, śpiewana chórem w języku hindi.
Na pewno było to nagranie amatorskie.
Wsłuchiwałam się w słowa, pośród których często powtarzało
się: Bhole Baba. Jedna melodia niosła z sobą tyle miłości i głos śpiewającego
wibrował taką nutą szczerego oddania, uwielbienia, wręcz – tkliwości, że aż coś
we mnie załkało. Słuchałam czegoś, co było dla mnie całkiem nowe... i
porywające. Usnęłam słodko, kołysana jak dziecko tymi dźwiękami...
Rano przygotowałam wszystko, co było potrzebne do murli –
(dźwięk fletu - hindi), czyli lekcji o tematyce duchowej) oraz medytacji. Grupa
pojawiła się prawie w komplecie. Po medytacji, murli i powtórnej medytacji
poszłam do kuchni, by przygotować toli, słodki przysmak rozdawany pod koniec
spotkań. Szykowałam hałwę, gdy nagle usłyszałam, że jeden z chłopców stroi
gitarę. Piotr, muzyk zresztą i lider jednego ze znanych wtedy zespołów
muzycznych nagle zaczął grać i śpiewać...
NAMAHA SHIVAY NAMAH OM HARA HARA HARA HARA HARA HARA HARA HARA SHANKARA OM NAMAHA SHIVAY...
W miarę powtarzania mantry jego głos
brzmiał coraz mocniej, słychać w nim było uniesienie, a struny gitary
wibrowały tak, jakby za chwilę miały pęknąć. Energia była tak silna, że
zdominowała całkowicie spokojne, łagodne fale energii Raya-yogi. Nagle
poczułam, że dygocę całym ciałem. Przerażona spojrzałam na swoje dłonie
rozedrgane jak gałązki osiki na wietrze. Zerwałam się i wbiegłam do pokoju,
gdzie Piotr już nie śpiewał, a zawodził, z zamkniętymi oczami, z ciałem
wygiętym w łuk do tyłu... Dziewczyny siedziały na podłodze i kanapach jak
porażone, w oczach mężczyzn widać było napięcie. Postanowiłam przerwać ten „nieprawomyślny”
stan rzeczy.
- Piotr, przestań, czy ty nie widzisz, co
wyrabiasz? Wprowadzasz tu obce wibracje!
Mój błagalno-napominający ton jakby wyrwał
go z transu, więc przerwał i rozglądał się wokół niezbyt przytomnymi oczami.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie, czułam, że nie powinnam była tak gwałtownie
zareagować, ale przecież byłam odpowiedzialna za atmosferę i „poprawność” w
czasie naszych zajęć!
Przez cały dzień nie mogłam wtedy dojść do
siebie, aż powoli tamto wrażenie zatarło się w pamięci, by po pięciu latach przyjść
ponownie...
Któregoś wieczoru siedziałam gotowa do
medytacji, kiedy owo wspomnienie ponownie przepłynęło przez moje myśli.
Właśnie próbowałam „wymyśleć” jakąś metodę nową medytacji, a tamta mantra OM
NAMAHA SHIVAY sama pojawiła się przede mną, jakby zapraszając, bym ją
zastosowała.
Przez kilka minut niezdarnie poszukiwałam
właściwej tonacji, właściwego rytmu,
powtarzając ją to na głos, to w myśli. Nie szło mi! Już miałam zrezygnować,
gdy nagle usłyszałam w sobie czyjś głos, poddający melodykę, tempo i poprawną
wymowę słów. Jednocześnie zrobiło mi się w duszy tak jasno i radośnie, że nie
miałam cienia wątpliwości, że TO JEST TA MANTRA, NA KTÓREJ MAM MEDYTOWAĆ! Po
pół godzinie wstałam lekka, radosna, i z uczuciem, że nie ma dla mnie nic
niemożliwego. Od razu sięgnęłam po „zapomnianą” paczkę z tekstem, który już
dawno powinnam była poprawić. Otworzyłam na pierwszych stronach: SATJA
SARALATA PREMA – PRAWDA PROSTOTA I
MIŁOŚĆ. Oho, to coś dla mnie! Dalej czytałam z ożywieniem, a każde słowo
wpadało wprost do mojego serca. Była to historia pobytu Babadżiego na Ziemi,
spisana od chwili jego pojawienia się w roku 1970, na górze Kailash aż do
odejścia z ciała po czternastu latach służby, w roku 1984.
Przed oczami wyobraźni rozwinęły się
krajobrazy Indii, podnóża Himalajów, słyszałam szum Gautamy Gangi, słyszałam
dzwony i dzwonki bijące głośno w niewielkiej świątyni przed porannym i
wieczornym Aarti oraz śpiew bajanów, spoglądałam
na wieżyczki dziewięciu świątyń na drugim brzegu rzeki, schodziłam w dół po 108
stopniach wiodących do jej brzegu, zaglądałam do groty, gdzie odprawiano
havan i wdychałam zapachy kadzideł w
niewielkim domku Babadżiego podczas porannej ceremonii czandanu (malowania na
czole kolorowych pasów będących oznaką czcicieli Pana Sziwy).
A przede wszystkim zagłębiałam się w nauki
Babadżiego, przyglądałam się jego „nietypowemu” sposobowi prowadzenia swoich
wyznawców, chłonęłam filozofię, której reprezentantem był On – Awatar,
uznawany za ziemską inkarnację Pana Sziwy – Stworzyciela i Zakończyciela
cyklu Wszechświatów.
Była to praca jak w gorączce, z dwóch
powodów, ten pierwszy jest oczywisty, chociaż drugi także – Ewa pojawiła się
u mnie i powiedziała, że nagle zaczęło się jej spieszyć. Oświadczyła, że w
maju, w aszramie Babadżiego w Leonen, w Holandii odbędzie się uroczysta mela
(uroczystość z udziałem wyznawców), a ona wybiera się tam i chciałaby
przedstawić tę książkę następcy Babadżiego, który miał przybyć na tę
wielodniową uroczystość. Oczywiście, zdwoiłam tempo. Pracowałam całymi
dniami, ponieważ straciłam pracę, którą dotychczas wykonywałam. Na stoliku
przy tapczanie stało zdjęcie przedstawiające Babadżiego i jakby strzegło mnie
podczas tej pracy. Drugie leżało na parapecie.
Rano i wieczorem siadywałam do medytacji z
mantrą (Ewa potwierdziła, że jest to najczęściej używana mantra wśród
wyznawców Babadżiego) i czułam, że coraz lepiej rozumiem to, co czytam i
poprawiam.
Wzrastała we mnie radość życia, siła, optymizm, co było
dość zaskakujące w sytuacji, gdy musiałam utrzymywać się z zasiłku dla
bezrobotnych. Zawsze jednak zjawiała się jakaś dobra dusza, która polecała
mnie komuś i zarabiałam na „masełko”, robiąc jakiś horoskop.
Wokół mnie, nie tylko w moim wnętrzu, działy się „dziwne”
rzeczy. Przede wszystkim czułam przy sobie jakąś niespotykanie silną, pełną
dynamizmu energię. Otaczała mnie, znikała, znowu się pojawiała, a ja
odbierałam ją jako wsparcie dla mojej pracy, bo rzeczywiście, szło mi
znakomicie!
Po jakimś czasie ta energia nawiązała ze mną kontakt i to
w sposób hmm! - powiedziałabym, figlarny!
Rano obudziłam się, leżąc twarzą do ściany, wysunęłam spod
kołdry stopę, podbiciem zwróconą na pokój, a właściwie na stolik, na którym
stało oparte o książki zdjęcie Babadżiego. W pewnym momencie poczułam dość
silne ukłucie w piętę. Pomasowałam ją i zamierzałam słodko sobie jeszcze
podrzemać, gdy ukłucie powtórzyło się, tym razem silniejsze. Odwróciłam się
błyskawicznie, by sprawdzić co to takiego: owad? Babadżi na zdjęciu jakby
lekko uśmiechał się, może mi się zdawało, ale w tym momencie zrozumiałam, że
w myśl wschodniej etykiety postąpiłam niezbyt grzecznie, racząc Go widokiem
spodu swojej stopy!
Wstałam więc i po jakimś czasie wyszłam z domu. Wróciłam
po dwóch godzinach, nieco zmęczona i trochę czymś podenerwowana. Podeszłam do
okna i odruchowo sięgnęłam po zdjęcie leżące na parapecie. Przez chwilę
przyglądałam się łagodnemu obliczu, gdy nagle poczułam, że ze zdjęcia płyną
dwa strumienie ciepłej, cudownej energii. Jeden przemieszczał się w kierunku
serca, a drugi – w kierunku czoła. Po chwili wypełniała mnie spokojna, pełna
tkliwości cisza... Zaszlochałam, łkałam jak małe dziecko. Zeszło ze mnie całe
napięcie, złość, żal i smutek, a za to obudziło się wielkie pragnienie, aby
być dobrą, łagodną i pokorną istotą...
Wiedziałam już na pewno, że On czegoś się po mnie
spodziewa i przygotowuje mnie do tego.
Już po kilkunastu godzinach dał mi poznać moc mantry:
Siedziałam na tapczaniku, zamierzając wstać, gdy nagle nie wiadomo skąd
wyłonił się niewyraźny kształt: coś pośredniego pomiędzy szczurem a
pancernikiem, z ogromnymi kłami, to coś poruszało się jak hiena i było
przeohydne!
„Astralak” – pomyślałam i natychmiast zareagowałam: Oj, bo
mantrą poczęstuję! Zawarczał na mnie. No to ja zrobiłam to, co
zapowiedziałam: mało nóg nie pogubił, uciekając przez parapet poza
(zamknięte) okno. No! – pomyślałam, jak po wykonaniu dobrej roboty.
Następnego dnia rozmawiałam z koleżanką przez telefon
(komórek wtedy jeszcze nie było, stacjonarnego też jeszcze nie miałam,
ponieważ mieszkanko wynajmowałam), rozmowa ta odbywała się z ulicznego
aparatu. Marylka chciała zaprosić mnie do siebie na wakacje i w innej
sytuacji podskoczyłabym z radości na taką propozycję, ale nagle usłyszałam ku
swojemu zdziwieniu, jak mówię:
Dziękuję ci bardzo, ale czuję, że coś będzie się działo, coś
wielkiego, coś, co zmieni całkowicie moje życie! Koleżanka była oblatana w
„duchowym biznesie”, więc nie zadawała dalszych pytań.
Żeby było zabawniej, w momencie, gdy powiedziałam, że
zbliża się do mnie coś wielkiego, podjechał i zatrzymał się w pobliżu wielki
autobus linii międzynarodowych!
Nie musiałam długo czekać na te nowe i przewrotowe
wydarzenia!
Cdn.
Robi się gorąco!
Kilka razy w tygodniu spotykałam się z Ewą, by rozmawiać o
książce. Ale nie tylko, ponieważ, jak to się mówi, pytania same cisnęły mi się
na usta. Za drugim razem, gdy siedziałam w fotelu, tyłem do okna balkonowego,
poczułam, że coś mocno przygrzewa mi kark. Najpierw pomyślałam, że może w końcu
wyszło słońce (dzień był pochmurny), ale nie! Natomiast zauważyłam fotografię,
na której widniała twarz mężczyzny o mocnych rysach, skośnych, „długich”
oczach, oliwkowej cerze, w białej czapce. Coś przeleciało pomiędzy nim a mną.
Odwróciłam się do Ewy z zapytaniem w oczach.
- To Muniradżi – odpowiedziała – następca Babadżiego i nasz
mistrz duchowy. To on przyjeżdża na tę melę
w Holandii... Tylko to nie jest do końca pewne, bo miał operację w Szwajcarii i
tak do końca nie wiadomo, czy przyjedzie.
- On przed chwilą nawiązał ze mną kontakt...
- Może powinnaś tam pojechać...
- Ale jak? Ja nawet paszportu nie mam, pracy też nie mam ani
forsy na ten wyjazd...
- Tak dużo nie trzeba...
- Ale ja nie mam nic...
- Chodź, coś ci pokażę...
- Podeszłam do stołu zarzuconego książkami i różnymi
notatkami. Na wierzchu leżała książka otwarta na stronie z dużym zdjęciem,
które przedstawiało jakiś dach pośród pieniście zielonej roślinności.
- To jest fragment domku Babadżiego...
-???!
- On tam nocował...
- Ja tam
będę!
Skąd przypłynęły do mnie te słowa? Same się wypowiedziały...
I był to przyczynek do przekonania, że dla mocy Boskich nie ma nic
niemożliwego: Po pięciu miesiącach stałam na tym dachu...
Tej nocy śnił mi się Muniradżi w okularach mojego ukochanego
Antonio de Mello i białej czapce...
Symbolika nader jasna, zważywszy na to, że towarzyszyło mi
uczucie wielkiej miłości.
Następnego dnia
poszłam na pobliskie targowisko, by kupić jarzyny i chleb. Miałam ostatnie 10
złotych, więc musiałam bardzo uważać przy zakupach (a był to rok 1994). Gdy uszłam
już dość daleko od straganu, zauważyłam, że nie starczy mi na chleb, a zdawało
mi się, że mam więcej pieniędzy z reszty, którą mi wydano. Zorientowałam się,
że zostałam oszukana. Wracać? A jak udowodnię? Postanowiłam przebaczyć i obejść
się bez tego pieczywa. Szłam powoli, gdy nagle wiatr podwiał mi pod nogi jakiś
pognieciony papierek! A ten papierek... to banknot dziesięciozłotowy! Wzięłam go, rozglądając się dookoła, czy
czasem nie zobaczę kogoś, kto go zgubił i właśnie szuka. Parę kroków dalej
leżały jeszcze jakieś drobne, parę złotych.
Był to dla mnie niezbity dowód na to, że ktoś nade mną
czuwa, że nie przepadnę...
Mój szalony małżonek, gdy tylko usłyszał o meli w Holandii,
natychmiast rozwinął całą taktykę i strategię, by tam pojechać. Był zdolnym
rzeźbiarzem-amatorem i od razu wykoncypował, że pojedzie i wyrzeźbi murti (wizerunek – obraz lub rzeźba,
hindi) Babadżiego. (Każdy pretekst był dla niego dobry, by przedsięwziąć
podróż.) Kiedy bez przekonania przekazałam ten pomysł Ewie, ta powiedziała: Zadzwonię do
aszramu, zobaczymy, co oni powiedzą...
Powiedzieli, że zapraszają, ponieważ
potrzebują każdej pary rąk do pracy. Aszram spłonął, zostały tylko dwa
drewniane budynki – kuchnia i pomieszczenie, gdzie odbywał się havan (ceremonia ognia, hindi), a trzeba
wszystko przygotować: oczyścić teren, ustawić namioty dla gości oraz całą
przenośną infrastrukturę, zorganizować i przywieźć wszystko, co jest potrzebne
na te uroczystości. Wszystko to dobrze – myślałam – tylko za co? Za co tam pojedziemy? Żeby było trudniej, mąż usłyszał od
Ewy, że jeśli Muniradżi się zgodzi, możemy z Holandii wyjechać do Indii, do
aszramu w Haidakhanie i tam też mógłby coś wyrzeźbić...
- To już kompletne wariactwo! – myślałam. Co innego
podrzucić człowiekowi parę złotych na chleb, a co innego... przecież to jest
kupa forsy. A my na życie nie mamy! Problem tkwił w tym, że na męża nie miałam
co liczyć, kompletnie odjechany facet!
Indie śpiewały we mnie, przed oczami kręcił mi się kolorowy
film krajobrazów i scen, a tu taki ból...
Ewa puszczała mi na wideo różne amatorskie filmy, jeszcze z
czasów, gdy Babadżi chodził po ziemi. Serce wyrywało się, chociaż z drugiej
strony bulwersowały mnie niektóre zachowania wyznawców.
Chociażby taki pranam – szczególny rodzaj okazywania czci:
Należało uklęknąć, położyć się płasko twarzą do ziemi, z dłońmi złożonymi jak
do modlitwy, z palcami skierowanymi do góry. Denerwowała mnie trochę ta
przedziwna gimnastyka!
A tymczasem sprawy „się działy”. Mąż pożyczył od swojej mamy pieniądze na
paszporty i okazało się, że Marylka ma „znajomości” w biurze paszportowym, więc
nie musieliśmy długo czekać.
W międzyczasie wydarzyło się coś, co dosłownie i w przenośni
zwaliło mnie z nóg.
Tego dnia rozmawiałam z Ewą o perspektywach wyjazdu do Indii
i ona była wręcz przekonana o tym, że jest to możliwe.
- Przecież jedziecie najpierw do Holandii, to jest Zachód, możecie pracować, zarobicie i
pojedziecie. Wizy załatwicie bez kłopotu, to nie Polska, a o całą resztę się nie martwcie,
wszystko się znajdzie! Jeśli Babadżi uważa, że powinniście pojechać, to o nic nie musicie się martwić.
Ciągle w tej układance brakowało mi jednego elementu:
jakichś „drobnych” 10 tysięcy zł na uregulowanie wszystkich zaległych płatności,
bilety do Holandii i środki na sam pobyt.
Wróciłam do domu. Zaraz od wejścia przywitał mnie wizerunek
Babadżiego. Nagle trysnęły z niego intensywne strugi białego światła.
Zadygotałam, poczułam, że moje serce staje się ciężkie i słodkie od
wzbierającego w nim uczucia miłości i oddania. Postąpiłam parę kroków naprzód
i... wykonałam pierwszy w moim życiu, pełen pokory, autentyczny pranam.
- Dobrze, Babadżi –
wyszeptałam w podłogę. – Tylko weź mnie do Indii...
Poczułam, że moje słowa poszły gdzieś daleko, w jakiś
bezmiar, poza czasem i poza przestrzenią...
Cdn.
Zanim przeczytasz: wspomnienia zawarte w tym wpisie mogą
na pierwszy rzut oka wydawać się tendencyjne. Zapewniam Cię jednak, że nie
przeciwstawiam się żadnej ze ścieżek religijnych. Opisuję fakty, z których
interpretacją borykam się do dzisiaj i mam nadzieję uporządkować ich wartość i
znaczenie w toku pisania tego bloga. Jeśli sam/a masz takie jak ja wątpliwości
i wahania, zrozumiesz mnie. Jeśli zaś cokolwiek, co jest umieszczone w tym
tekście wzbudza w Tobie potrzebę przeciwstawienia się, poczekaj, aż opublikuję
całość moich wspomnień z wędrówki po drogach i bezdrożach ducha...
Miłość czy
przemoc? - czyli zapędzona do narożnika
Od tej chwili wydarzenia potoczyły się, jak to się mówi, lawinowo.
Następnego dnia mąż przyniósł gazetę pożyczoną od swojej mamy. Przeglądałam ją
z roztargnieniem, ale wzrok mój przykuła duża ramka: ogłoszenie o rekrutacji na
stanowisko ankietera w dużej firmie wydającej branżowe katalogi teleadresowe.
Była to „moja” firma, pracowałam w niej przez jakiś czas jako konsultant reklamowy
i całkiem nieźle mi szło. Chyba mnie nie zapomnieli, bo rozmowa kwalifikacyjna
była rozmową przy kawce i na luzie. Praca polegała na aktualizowaniu danych
teleadresowych firm w moim mieście i okolicach. Sprowadzało się to do
„szlifowania trotuarów”, jak to nazywaliśmy, ulica za ulicą, dom za domem,
zaglądało się również w podwórka, wchodziło do firm, wypełniało ankietę, otrzymywało
pieczątkę i szło się dalej! Nasza grupa, po krótkim szkoleniu, wyruszyła w
przydzielone sobie tereny, każdy z nas miał wyznaczony zasięg działania (w tej
firmie panował wtedy porządek!). Pozornie praca na luzie, ale tylko pozornie,
ponieważ wymagała żelaznej dyscypliny, żelaznej kondycji psychicznej i
fizycznej oraz determinacji. Mieliśmy na tę pracę jakieś 6 tygodni, z tym że należało
ją regularnie raportować w biurze, przy okazji zdawania kolejnych wypełnionych
ankiet. Płacono nam „od ankiety”, więc jeśli ktoś chciał dobrze zarobić, musiał
bardzo się postarać. Zatrudniłam moją drugą połówkę. O dziwo, z entuzjazmem ganiał
ze mną po osiedlach i dzielnicach, począwszy od 8. rano, a kończąc około 18.,
kiedy to zamykano większość firm. Wieczorem długo uzupełnialiśmy pisane często
na kolanie ankiety. Na kolanie to mało! Sobie wzajemnie na plecach, na
siedzisku krzesła, na masce samochodu, na teczce. Byleby do przodu! Nie wiem,
skąd wzięliśmy tyle siły. Chudzi jak dwa charty, w leciutkim obuwiu, z
obowiązkowym termosem i kanapkami w plecaku, śmigaliśmy, nierzadko goniąc za
właścicielem firmy, który właśnie, jak nam powiedziano, wyszedł na parking, bo
wyjeżdża. Koledzy w biurze pogwizdywali z podziwu: „Idziecie do przodu jak
burza! Macie najlepsze wyniki”. Towarzyszyło nam uczucie, że mamy wiatr w
skrzydłach!
Skończyła się praca, po dwóch tygodniach miałam odebrać pierwszą ratę
wypłaty, bo tak było w umowie. Liczyłam na jakieś 3-4 tysiące (ankiety były
weryfikowane, nie za wszystkie płacono). Przyszłam do biura, usiadłam naprzeciw
koleżanki, a ona podała mi listę płac do podpisania: Spojrzałam ciekawie i
zamrugałam oczami. Nie zniknęła! Co? Kwota 12 600 zł.
Spojrzałam na Angelikę:
- Zaraz! Jak to jest!
A ona roześmiała się:
- Bierz, bierz, należy ci się. Szefowie postanowili dać ci nagrodę za
najlepsze wyniki, dostajesz cała wypłatę w jednym kawałku. Inni muszą
poczekać...
Okazało się, że wraz z Darkiem zrobiliśmy tyle, ile przykładowo ośmiu
ankieterów! Nie mogłam w to uwierzyć, ale zrozumiałam, KTO za tym stał i
dlaczego.
Wszystko stało się proste: zapłaciłam zaległe płatności i miałam już pobiec
po bilety, gdy okazało się, że Darek może jechać praktycznie od zaraz, ponieważ
ktoś z Holandii przyjechał do Polski i będzie wracał samochodem, więc zabranie
pasażera nie stanowiło problemu. Kupiłam więc bilety dla siebie i Ewy na 15
maja, a Darek pojechał cały rozemocjonowany na dwa tygodnie przed tym terminem.
Bez angielskiego i ze śladową znajomością niemieckiego!
Zapanował spokój. Medytowałam, byłam skupiona. Wymówiłam umowę o wynajem,
spakowałam to wszystko, co miała zabrać teściowa, której zostawiłam klucze.
Żegnałam się z tym miejscem, ponieważ wiedziałam, że już tu nie wrócę.
W firmie, która była dla mnie tak łaskawa, miała się rozpocząć nowa
kampania, tym razem dla konsultantów. Zaproponowano mi pracę, lecz ku
zdziwieniu szefów, odmówiłam.
Czułam, że teraz trwa tylko odliczanka, a energia Babadżiego jakby wycofała
się. Nastąpił tylko jeden śmieszny incydent: leżałam sobie któregoś ranka, zastanawiając
się, czy wystawić już nogi spod kołdry. Nagle usłyszałam żartobliwe: „Poleż
sobie, poleż, już ja ci kota pogonię!”
Oczywiście, nie wątpiłam, że czeka mnie ciężka praca i rzecz jasna, nie
zawiodłam się!
Niepokoiła mnie trochę relacja z Ewą, która jakby ochłodła w stosunku do
mnie, zaczęła demonstrować nieco protekcjonalną postawę. Drażniło mnie to, że
ustąpiła miejsca w tramwaju chorej kobiecie, by „posiedziała sobie w jej
energii”. Struchlałam, gdy mówiła, że kiedyś prosiła Babadżiego, by ukarał
jakąś osobę, która jej w czymś przewiniła. W pewnym momencie pomyślałam o niej
brzydko, że zachowuje się jakby zapadła na „guru desease” (Choroba „na guru”,
ang.). Moje ego skakało do góry, a z każdym dniem traciłam humor i nawet, o
dziwo! chęć wyjazdu.
Jakby na podbudowanie tej niechęci, przechodząc obok katedry, zauważyłam,
że mimo południowej pory, kiedy zwykle jest zamknięta, wrota były na oścież
otwarte a w nawie głównej jaśniał wizerunek sakramentu... Wyglądało to jak
zaproszenie...
Serce zaczęło mi walić jak młotem i pomyślałam, że być może robię błąd,
trzymając się tych wschodnich ścieżek. „Przecież byłam kiedyś chrześcijanką, więc
dlaczego tak postępuję? Czy może tylko mi się zdaje, że idę właściwą drogą?”
Ruszyły wspomnienia: Zobaczyłam siebie, małą dziewczynkę, modlącą się przed
zaśnięciem: O Boże, ja chcę być dobra! Chcę być dobra! Tak bardzo chciałam, że
zasypiałam na poduszce mokrej od łez.
Jeszcze wcześniej: Miałam nieco ponad dwa lata! Leżałam wtedy pół roku z
gipsem na obu nogach i szyną pomiędzy stopami z powodu dysplazji stawu
biodrowego. Moje łóżeczko stało blisko okna i niebo było prawie jedynym
widokiem, który mogłam i chciałam oglądać. Patrzyłam na płynące po nim obłoki,
smugi światła, czasem gwiazdy. Przyglądałam się, jak te niebiańskie światła
snują się po pokoju, rozświetlając każdy zakątek i twarze domowników. Ponieważ
zostałam bardzo wcześnie obdarzona darem wymowy i wielką gadatliwością, zanudzałam
mamę ciągłymi pytaniami w rodzaju: Mamusiu, a czy tam mieszka Bóg? A co on
teraz robi? A czy Bóg ma żonę? Czy też ma taką dziewczynkę jak ja? A co Bóg je
na obiad? Wyobrażałam sobie ogromne świetliste postacie tej domniemanej
Niebiańskiej Rodziny pośród odpowiednio ogromnych domowych sprzętów i byłam
szczęśliwa. Przychodziły sąsiadki, rozmawiały z mamą na mój temat, słyszałam
jak powtarzały, patrząc w moim kierunku: „To jest tragedia!”. „To dopiero
tragedia!”
Nie wiedziałam, co to jest tragedia, bo i skąd? Nie znałam tego słowa.
Leżałam, patrząc w niebo i uśmiechałam się do Boga, który był gdzieś za tymi
obłoczkami, gotowy, by wyciągnąć ręce i przytulić mnie do swego przeogromnego,
kochającego serca...
Następny obrazek: Po około trzech latach jestem na letnisku z młodszym o
półtora roku braciszkiem. Przechodzimy obok niewielkiego wiejskiego kościółka.
Drzwi są otwarte, więc biegnę z okrzykiem: Do kościółka! Do kościółka!
Wchodzący do kruchty ksiądz uśmiecha się, gdy tłumaczę bratu, że zanim wejdzie,
ja go podniosę, żeby włożył rączkę do „umocalki” i przeżegnał się...
Ta sama wieś. Przepiękna, rozległa łąka. Ja, jak zwykle zafascynowana
obłokami i widokiem nieba, namawiam brata, by mi towarzyszył w tym, co
zamierzam robić. On się potulnie zgadza, bo w tym czasie Aniusia była dla niego
wzorem. Po chwili mieszkańcy najbliższego budynku, w którym zresztą
mieszkaliśmy, słyszą nasze gromkie wołanie: „Boziu, Boziu, zrzuć nam drabinę,
bo my chcemy iść do nieba!” I za chwilę znowu: „Boziu, Boziu, zrzuć nam
drabinę, bo my chcemy iść do nieba!” Gospodyni pobiegła po mamę: „Pani Helenko,
pani idzie i zobaczy!” Mama poszła i zobaczyła. Zamurowało ją. A gospodyni:
„Pani uciszy te dzieci, bo Pan Bóg naprawdę je zabierze!” Jakoś nie zabrał...
A potem: Chrzest mój i brata. Ojciec nie był katolikiem i odwlekał tę
ceremonię, ile się dało, ale zbliżał się wiek pierwszej komunii. Trzeba było! Miałam
osiem lat. Mama zawiozła nas do Warszawy, gdzie mieszkała przed wybuchem wojny
i tam mieszkał jej starszy brat z żoną i dwojgiem dzieci. Pamiętam
niemiłosiernie szorstką granatową sukienkę ze zgrzebnej wełny, z białym kołnierzykiem.
Braciszek w dwurzędówce z tweedu. Pochylam głowę i strumień wody leje się do
podstawionego naczynia. „W tej chwili Pan Bóg przebacza ci wszystkie twoje
grzechy” – mówi ksiądz. Gorączkowo myślę, czy aby nie zapomniał o tych
sezamkach, które wyjedliśmy z przepaścistych czeluści kredensu. A potem...
podskoczki na chodniku. Uczucie radości, bo chyba „mam przebaczone”! I jeszcze
jedno, zauważyłam wtedy, że boję się czarnych szat duchownych, a nawet szarych
habitów katechetek... Wiele lat później dowiedziałam się, dlaczego.
Następna scena: Salka katechetyczna. Lekcja religii. Siostra opowiada o
tym, jak Maria z Józefem chodzili, szukając nadaremno noclegu, bo nikt nie
chciał przyjąć pod dach kobiety, która miała rodzić. Pytam: Proszę siostry, a
skąd ludzie wiedzieli, że Maria będzie rodzić? Siostra czerwona, dziewczynki
chichoczą. „ ...Yyy... przecież jak kobieta ma mieć dziecko, wszyscy
wiedzą...”. Siadam nieusatysfakcjonowana. Na następną lekcję przynoszę gazetę z
wizerunkami gadów prehistorycznych, by oświecić siostrę, że takie gady żyły
przed potopem, a nikt o tym na religii nie mówi, i że nie było żadnego Adama i
Ewy, bo człowiek pochodzi od małpy. W ławce pokazuję gazetę sąsiadce, chcąc ją
uświadomić w tej materii, gdy nagle gazeta zostaje wyszarpnięta gwałtownie z
mojej ręki. Siostra czerwona z oburzenia zabiera ją, pomimo moich zapewnień, że
kupiłam ją dla taty i musi mi ją oddać. Nie oddała! W domu wygłosiłam
„natchnione” przemówienie, którego treścią było to, że „oni” oszukują, mówią
nieprawdę i dlatego z pewnością żadnego Boga nie ma.
Do komunii poszłam, bo musiałam, ale rozstałam się z tematem wiary, samą
wiarą i Bogiem na bardzo wiele lat...
Przerwała ten ciąg niewiary... miłość. Zakochałam się w kimś, kto otwarcie
i szczerze wyznawał swoją wiarę w Boga (oczywiście był to Bóg „katolicki”).
Wróciło to radosne, pulsujące życiem obcowanie z ... wiarą. Zdawało mi się
wtedy, że Pana Boga chwyciłam za nogi, biegałam na nabożeństwa, czytałam pisma
kościelne, modliłam się...
Uderzenia przychodziły jedno za drugim, pozbawiając mnie wszelkich złudzeń
co do tych, którzy są rzecznikami tej wiary, jak i tych, którzy ją wyznają...
Następne lata były wegetacją na poziomie ducha...
Rok 1991 – dzwonek do drzwi. Sąsiadka: Aniu, chcesz pomedytować? Jest u
mnie znajoma, prowadzi spotkania medytacyjne, zapraszamy!
Zaproszenie zostało przyjęte... i
tak zaczął się mój powrót do Boga lub raczej do mojego kolejnego wizerunku Boga.
Przyglądałam się tym wszystkim scenom jak bierny widz. Nie chciałam, by
moja decyzja wyjazdu była pokierowana jedynie faktem, że mam w kieszeni bilet
na autobus. Starałam się znaleźć w swoich zmaganiach o wiarę jakiś ogólny sens,
potrzebowałam na to czasu.
Tymczasem Darek dzwonił do Ewy co jakiś czas i alarmował, oczywiście nie
wprost, że źle się tam czuje i że tęskni za mną. Tyle że ja byłam coraz
bardziej obojętna w kwestii dołączenia do niego.
Zapamiętałam pewne doświadczenie sprzed kilku miesięcy: Siedziałam w
medytacji na tapczanie, frontem do pokoju. Na podłodze, na materacu spał mój
mąż, który powrócił z kolejnej podróży. Zakończyłam medytację i popatrzyłam na
niego z niemym zapytaniem: Dlaczego cię tak nosi to tu, to tam, za czym gonisz?
Dlaczego nie dałeś mi tego, co mężczyzna daje kobiecie? Dlaczego to ja muszę
brać się za bary z losem? To ja zabiegam o wszystko, a ty tylko bierzesz i
bierzesz, dając mi jedynie swoją obecność na kilkanaście dni... I tak dalej. W
pewnym momencie aż przetarłam oczy: na materacu leżało ogromne niemowlę o
zatartych rysach Darka. W pierwszym momencie myślałam, że jeszcze utrzymuje się
stan z medytacji. Ale nie! Byłam zdecydowanie w stanie czuwania! Otrzymałam
odpowiedź na swoje pytania. Nie wiedziałam jeszcze o tym, że Indie rozrzucą
wszystkie moje klocki!
Jeszcze kilka dni do wyjazdu. Sprawy zakończone. Rzeczy spakowane. Jest
świadomość, że powinnam, że kończę bezpowrotnie jakiś etap życia. Ale jest
także i ból, i bunt...
W przeddzień wyjazdu dzwonię do Ewy, mamy się konkretnie umówić. Ona mówi
coś, co zupełnie mi nie pasuje. Krótkie spięcie.
- No to jedziesz sama!
- Mąż na ciebie czeka!
- To wróci!
- Stracisz część pieniędzy za bilet.
- To stracę!
- Tam czeka na ciebie praca do wykonania...
- Tu też mogę pracować!
W tym momencie w słuchawce rozlegają się trzaski i wszystko zacicha...
Odkładam słuchawkę na widełki automatu i czując ulgę wracam do domu.
Od razu biorę się do wypakowywania rzeczy, ale przypominam sobie, że muszę
odzyskać wcale niemałą kwotę należności za bilet. Wkładając buty, słyszę, jak
zza okna balkonowego dobiega skrzeczenie sroczek rezydujących na jednym z
drzew. W duchu memlę jakieś pełne buntu zdania, o tym, co myślę na temat
wyjazdu i samej Ewy. Jednocześnie słyszę, że skrzek wyraźnie nasila się.
Zaintrygowana podchodzę do okna i otwieram je, by lepiej zobaczyć, co się
dzieje. Kilka srok biło się na gałęziach drzewa z niespotykaną zapalczywością.
Podfruwały do siebie, dziobiąc się niemiłosiernie i robiąc straszliwy hałas.
Nagle jedna z nich spojrzała w moim kierunku i klekcząc przeraźliwie
poszybowała prosto do okna. Ledwo zdążyłam je przed nią zatrzasnąć. To, co
zobaczyłam, zmusiło mnie do zrobienia jeszcze kilku kroków do tyłu. Ptak usiadł
na klamce drzwi balkonowych i z furią walił dziobem w szybę, rozpostarte
skrzydła biły wściekle o framugę. Najbardziej przestraszyły mnie jego oczy:
ogromne, rozwścieczone, jak nie u ptaka tylko jakiegoś demonicznego stwora!
Wyszeptałam bezgłośnie! Jadę! Jadę! Ptak uspokoił się i odleciał. Inne
sroki powoli zamilkły. Zdjęłam buty, włożyłam kapcie, zrobiłam sobie herbaty.
- Co za bzdura! – pomyślałam – przecież ptaki często się kłócą i biją. A
ten widocznie miał wyjątkową adrenalinę! – W odpowiedzi - skrzeczenie z oddali.
- A kłóćcie się, co mi do tego! Ja się was nie czepiam... Klekczenie nasila
się.
- No dobrze, jadę! - Cisza!
- Nie jadę! – Tszem-tszer-akakak! I ta ogromna wyłania się spośród gałęzi,
jakby gotowa do powtórki swojego występu.
- No dobra! – Jadę! Słyszycie?
Prawdę mówiąc, byłam przerażona, chociaż dodawałam sobie odwagi
dowcipkowaniem.
Cały czas zastanawiałam się, kto jest autorem tego zajścia, kto za tym stoi:
Babadżi? Ewa? Magiczne sztuczki?
Cdn.
ONE WAY TICKET
Następnego dnia po prostu wzięłam torbę i pojechałam na dworzec autobusowy.
Ku mojemu zdziwieniu czekała tam na mnie teściowa. Przywiozła coś do
przekazania swemu synowi, no i miała ode mnie wziąć klucz do mieszkania, z
którego należało zabrać nasze rzeczy.
Po chwili pojawiła się Ewa, bardzo zdenerwowana, ponieważ nie wiedziała,
czy stawię się na dworcu. Poza tym sąsiadowi, który miał ją tu przywieźć,
nawalił samochód i w ostatniej chwili musiała szukać taksówki. Ręce miała
lodowate...
Załadowałyśmy się do neoplanu i ruszyłyśmy, żegnane przez machającą nam
moją teściową, która miała bardzo zatroskany wyraz twarzy...
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wyjechałam po kolejną dawkę szczepionki,
jaką już od dłuższego czasu wstrzykiwano mi raz za razem...
Podróż trwała około 17 godzin. Był piękny, słoneczny dzień, niezbyt ciepły,
wymarzone warunki do takiej podróży. Kiedy nad ranem przebudziłam się z
drzemki, poczułam, że coraz intensywniej zjeżdżamy gdzieś w dół. No tak –
roześmiałam się – jesteśmy w depresji!
W Amsterdamie czekała nas niespodzianka: Dworzec był cichy i pustawy,
żadnego ruchu, żadnych zapowiedzi przez megafon ani odgłosów przyjeżdżających i
odjeżdżających pociągów, nic! Podeszłyśmy do kasy w nadziei, że kupimy bilety.
Wtedy zostałyśmy poinformowane, że pracownicy kolei ogłosili strajk i
strajkować będą aż do skutku. To oznaczało, że nie wyruszymy w dalszą podróż.
Wariant jazdy autobusem również odpadał, zaczęłyśmy więc szukać telefonu, by
zadzwonić do ashramu i poprosić o pomoc.
Obiecano nam, że ktoś przyjedzie, ale nie tak szybko, ponieważ mają dużo
pracy. Uspokojone pogodziłyśmy się z perspektywą spędzenia paru godzin na tym
opustoszałym dworcu. Ponieważ nie mogłyśmy oddać bagaży do przechowalni ani
napić się kawy, krążyłyśmy z naszymi torbami po rozległych terenach dworca, co
jakiś czas kontrolując wyjścia, czy aby nie przyjechał po nas samochód. No cóż,
dzisiaj, w dobie komórek byłoby to łatwiejsze!
Lecz nam nie przeszkadzała ta niepewność, ponieważ byłyśmy przekonane, że
wszystko stanie się dokładnie w takim czasie, w jakim powinno się wydarzyć.
I wydarzyło się, wyszłyśmy na wprost uśmiechniętego bruneta i ...
zapłakanego Darka!
Ten, zobaczywszy mnie, chwycił mnie w ramiona tak, że o mało nie połamał mi
żeber. Łkał i szlochał, aż się dławił. Kristof i Ewa stali w milczeniu,
zaskoczeni i zażenowani. A tymczasem Darek łkał i łkał, i nie wypuszczał mnie z
ramion. W końcu uspokoił się na tyle, że mogłam się przywitać z Kristoferem i
udaliśmy się do samochodu. Darek dalej łkał, a ja zastanawiałam się, co mu jest
i w duchu pytałam, czy było mu tutaj aż tak źle?
W końcu zaczął mówić, że tęsknił za mną, że z nikim nie mógł się dogadać. Że
myślał, że nie przyjadę... Cały przesiąknięty był zapachem spalenizny.
- To dlatego, że siedzę rano i wieczorem przy ognisku – wyjaśnił.
- Aha! – chodzi mu o havan
(ceremonia ognia, hindi)– pomyślałam.
Dość długo jechaliśmy na miejsce, wcale się nie dziwiłam, że nie wyrywali
się, by po nas pojechać. Po drodze mijaliśmy malownicze i przytulne wiejskie
domy, otoczone ogrodami kwiatowymi, wyglądały jak nasze podmiejskie wille.
Wszystkie gospodarstwa znajdowały się za budynkami, tak więc jedyną oznaką
„wiejskości” były biegnące wzdłuż ulicy kanały ściekowe, odprowadzające z pól i
łąk nadmiar wody deszczowej i wraz z wypłukanym nawozem.
Na koniec powoli skręciliśmy w szeroką leśną drogę, po obu jej stronach
rosły potężne drzewa. Powiedziałam do Ewy:
- Nie wydaje ci się, że tutaj drzewa są jakieś większe niż u nas, te same
gatunki, ale ...
Ewa potwierdziła:
- Sami Holendrzy też są wyżsi od nas i tacy raczej zwaliści.
Jakby na potwierdzenie, z bocznej ścieżki wyjechał mężczyzna na koniu rasy
frygijskiej. I koń i jeździec byli solidnej postury. Facet, blondyn z kręconymi
jak u cherubinka włosami i niebieskimi oczami skinął nam przyjaźnie i podniósł
rękę. Heeej! – zawołał.
- Hej! – odkrzyknęłyśmy nieco rozbawione, chociaż nie mógł tego już
usłyszeć.
Przypomniało mi się, że na tzw. Zachodzie nawet zupełnie obcy sobie ludzie
witają się, gdy obok siebie przechodzą.
W końcu dotarliśmy do celu: brama, wjazd i rozległy plac. Naprzeciw bramy
witał nas ogromny wizerunek Babadżiego. Złożyłam dłonie w geście powitalnym
i... z obrazu trysnęły strugi białego światła, ciepło muskając mnie po policzkach.
Ashram nie wyglądał tak jak zwykle, ponieważ główny budynek wraz z częścią
sypialną został wypalony prawie do gołej ziemi. Po prawej stronie od wejścia
zachował się drewniany budyneczek, w którym mieściła się kuchnia, naprzeciwko
kuchni, ale nieco bardziej w głąb – maleńkie duni – budyneczek, w którym odbywał się havan. Cały obszar
zajmowały namioty: namiot, który pełnił funkcję czaj-shopu (rodzaj kawiarenki),
namioty mieszkalne, wypożyczone z wojska, pojedyncze namioty kilkuosobowe oraz
przenośne zaplecze sanitarne. W centrum stał ogromny namiot, w którym miały się
odbywać aarti oraz inne spotkania.
Rzuciliśmy nasze rzeczy we wskazanym nam namiocie wojskowym i od razu
byliśmy dobrze zagospodarowani. Było bowiem wiele jeszcze pracy do wykonania a
już przyjeżdżali pierwsi goście.
Zaczął się bardzo ruchliwy i pracowity okres. Robiłam wszystko, co było w
danym czasie potrzebne, od mycia sanitariatów, poprzez podlewanie ogrodu aż do
obsługi czaj-shopu. Przez cały dzień wykonywałam tę karma-jogę, z mantrą na
ustach i radością w sercu. Nie przeszkadzało mi to, że co kilka dni
zmienialiśmy miejsce nocowania – poczułam, że te przemieszczenia mają nam coś
zasygnalizować, i nie omyliłam się. Nadszedł dla mnie czas, bym nie
przywiązywała się do żadnego miejsca, do żadnego zajęcia i nawet... do partnera
życiowego! Oczywiście, Darka włosy i ponownie - moje znalazły się na podłodze
łazienki...
I tak nie patrzyłam w lustro, nie przeszkadzało mi to. Otrzymałam dwa sari
i niezbędne dodatki z zasobów ashramu. Uczestniczyłam we wszystkich
ceremoniach, przewijając się w wielojęzycznym tłumie, szlifując przy okazji
swój nieco już zakurzony angielski. Uczyłam się śpiewać badżany i nawiązywałam
pierwsze przyjaźnie. Darek ciągle wołał mnie jako tłumacza, ponieważ i on
chciał prowadzić życie towarzyskie.
W końcu przyszedł ten dzień, gdy przybył Muniradżi. Siedzieliśmy
zgromadzeni w głównym namiocie, gdy nagle ci, którzy siedzieli bliżej wejścia,
zaczęli się podnosić, zaraz za nimi inni, a salę napełniły radosne oklaski. Od wejścia
szedł wysoki, postawny mężczyzna w hinduskiej długiej, białej koszuli i takich
spodniach, okryty białym szalem. Przeszedł z uśmiechem, po czym zajął miejsce
na swoim siedzisku, które właściwie wyglądało jak tron. Po obu stronach i z
tyłu towarzyszyła mu jego „gwardia”.
Zaczęło się aarti, śpiewaliśmy a Muniradżi wodził wzrokiem po zebranych. Zamknęłam
oczy i stwierdziłam, że widzę go nadal. Trochę czułam się zdeprymowana,
ponieważ poza tym pod powiekami widziałam mnóstwo oczu: ciekawych, radosnych,
smutnych, złośliwych czy wręcz okrutnych. Gdy już zastanawiałam się, czy nie
wyjść, ukazała mi się roześmiana twarz Babadżiego. Odetchnęłam z ulgą. Pod
koniec każdy podchodził do Muniradżiego, by pokłonić się mu i otrzymać z jego
rąk prasad, czyli garść słodyczy. Ponieważ byliśmy „nowi”, otrzymaliśmy oprócz
prasadu miedziane bransoletki z wyrytą mantrą OM NAMAHA SHIWAY.
Wśród tego tłumu ludzi i tysiąca spraw nie zapomnieliśmy swego, a właściwie
Darka celu, czyli rozmowy z Muniradzim. Po paru dniach dobiliśmy się do niego,
mając zresztą umówiony termin. Było to w pensjonacie, w którym się zatrzymał.
Pamiętam niesamowite onieśmielenie, ponieważ wprost biła od niego niesłychanie
wysoka energia. Miał w sobie coś majestatycznego ten następca Babadżiego. Ewa
była z nami, ponieważ chciała porozmawiać o wydaniu książki, która
przetłumaczyła.
Kiedy Darek przeszedł do sedna, czyli propozycji rzeźbienia murti
Babadżiego w Indiach, ku naszemu zdziwieniu. Muniradżi powiedział tylko:
- No problem!
- Jak to? No problem? – spytał zaskoczony Darek, który już nastawił się na
liczne argumenty, sugestie, przekonywanie.
- No problem! – dodał Muniradżi, po czym wyjaśnił, że teraz w Indiach jest
bardzo gorąco, więc lepiej będzie, jak zostaniemy, by wykonywać karma-yogę w
ashramie, ewentualnie zarobić na bilety lotnicze i pod koniec lata możemy udać
się do Hairakhanu.
Darek wyszedł z otwartymi ustami... A ja? ... Poczułam, jak przeniknęło
mnie uczucie zniewalającej miłości. Poczułam, jakbym miała twarz Babadżiego, jego
oczy, ramiona...
Kiedy później opowiedziałam o tym doświadczeniu jednej z rezydentek
ashramu, ta powiedziała: Asha (bo takie imię nadał mi Muniradżi) – On okazał ci
swą MIŁOŚĆ!
Tej nocy ja, Ewa i Darek rzuciliśmy swoje śpiwory na miejscu, w którym stało
siedzisko Muniradżiego. Takich snów nie miałam nigdy przedtem w swoim życiu!
Nie wiem, gdzie byłam, ale to było cudowne!
SUCHA ZAPRAWA
Mela skończyła się, większość gości rozjechała się do domów, pozostali
tylko ci, którzy chcieli jeszcze przez kilka dni pooddychać powietrzem ashramu
lub spotkać się jeszcze raz z Muniradżim, który odpoczywał w pobliskim
pensjonacie.
Tym, co najbardziej przyciągnęło mnie do Babadżiego, była deklarowana przez
Niego otwartość wobec wszelkich religii, wyznań i światopoglądów. Rzeczywiście,
w barwnym tłumie przybyszy rozpoznawałam bhaktów (wyznawcy Kriszny), buddystów,
byli tam zdeklarowani chrześcijanie, wyznawcy taoizmu itd. Wyglądało na to, że
wszyscy z nich czerpali radość z uczestnictwa w ceremoniach, spotkaniach i obrzędach.
Miałam ogromną satysfakcję, wymieniając poglądy z Włochami, Szwajcarami,
Holendrami, Niemcami, Tajami, Amerykanami. W tym emanującym szczęściem gronie
łatwo było o przyjazny uśmiech, spontaniczną pomoc, życzliwość. Bywały, rzecz
jasna, momenty nieporozumień, lecz ich źródło leżało na ogół w barierach
językowych. Zresztą lata praktyk jogicznych nauczyły mnie, że po to jesteśmy
konfrontowani z nieprzyjemnymi sytuacjami, by się z nimi uporać w myśl zasady:
NIE SŁYSZĘ ZŁA, NIE WIDZĘ ZŁA, NIE MÓWIĘ ZŁA! (Patrz: małpki na górze).
Gdy aszram znacznie opustoszał, zabrano namioty i część sanitariatów i zaczęło
się „normalne” życie rezydentów. Sprowadzono dla nas wszystkich przyczepy
kampingowe i w tych warunkach mieliśmy spędzić czas aż do naszego wyjazdu.
Życie w aszramie jest proste, cechuje je regularność i powtarzalność wszelkich
wykonywanych tam czynności. Jak w każdym zresztą klasztorze! Jedynym
odstępstwem od „indyjskiego” porządku dnia była pobudka o 7. godzinie, nie o 4.
Tak więc o godzinie 7. budził nas dźwięk trąbki. Wychodziliśmy z przyczep,
udając się do przenośnych łazienek. Po toalecie czekał na nas garam czaj
(gorąca herbata z mlekiem i przyprawami) w czaj-szopie. Wypijaliśmy ten pyszny napój,
by potem przebrać się – kobiety w sari, mężczyźni w długą koszulę ze stójką i
pas materiału owiązany wokół bioder) i w tych strojach, okręceni szalami, w
chłodzie poranka zmierzaliśmy do maleńkiego dhuni na codzienną poranną
ceremonię havanu i aarti.
Każdy z nas wchodząc składał pranam i uderzał w dzwon zawieszony przy
wejściu. Ściany pomieszczenia były obwieszone wyłaniającymi się z półmroku obrazami
przedstawiającymi Babadżiego, znanych guru, sadhu
(święty mąż – hindi), murti bogiń i bogów panteonu indyjskiego. Wszystkie
wizerunki udekorowane były malami – naszyjnikami
z kwiatów, przyoblekane snującym się wolno dymem z kadzideł, oświetlone pełgającym
światłem świec.
Siadaliśmy na poduszkach, złożonych kocach, które przynosiliśmy ze sobą,
wokół ocembrowanego wyżłobienia, w którym rozpalano święty ogień. Drwa były już
ułożone w stos.
Zaczynała się ceremonia czandanu. Każdy podchodził do prowadzącego, który maczał
cztery palce w kolorowych pastach i rysował poziome pasy na czole, doklejając
ziarna ryżu. Był to czandan Pana Sziwy, chodziliśmy z nim przez cały dzień. No,
chyba że trzeba było wyjechać poza aszram!
Zaczynało się dzwonienie wszystkimi dzwonkami, uderzanie w kołatki, czemu
towarzyszył nasz śpiew, przy akompaniamencie harmonium (indyjski instrument) a prowadzący rytualnie rozpalał
ogień, który był symbolem ust Boga, wlewał w ogień mleko i ghee (sklarowane ciekłe masło), wsypywał prasad. Właściwie w dhuni
odbywało się całe aarti - z braku świątyni.
Te ceremonie były dla mnie sporym wyzwaniem, ponieważ sanskryckie strofy
nie były tak łatwe do odśpiewania zgodnie z rytmem muzyki, a nie wypadało mylić
wymowy! Łamałam sobie język, pilnie wpatrywałam się w tekst i wierzyłam w to,
że „do Indii” nauczę się chociaż połowy tekstów na pamięć.
Po zakończeniu aarti odbywaliśmy karma-joga meeting, czyli omawialiśmy
przydział pracy na dany dzień. Karma joga i stałe powtarzanie mantry były
nadrzędną praktyką zalecaną przez Babadżiego. Nie stanowiło to dla mnie żadnego
problemu, zawsze byłam pracowita i aktywna, a z mantrami zżyłam się na co dzień.
Po zakończeniu spotkania udawaliśmy się do naszych „dormitoriów” na kołach,
by przebrać się w całodzienną odzież, czyli w wypadku kobiet i mężczyzn
najpraktyczniejszy był pandżab, czyli długa bluza i spodnie.
Ale przed pracą oczywiście otrzymywaliśmy śniadanie, zdrowe i obfite, każdy
jadł, ile chciał.
Obowiązki rezydenta były proste: przygotowywanie czaju, śniadania, obiadu i
kolacji, dyżury porządkowe podczas posiłków, zmywanie, sprzątanie terenu i
sanitariatów, pielęgnacja i podlewanie ogrodu, naprawy, robienie zakupów,
przygotowywanie dhuni do obrzędów, wyjazdy po zakupy. Ot, zwykłe czynności dnia
w dużym ośrodku dla kilkudziesięciu mieszkańców. O 12. była przerwa na lunch,
po czym dwugodzinna sjesta. O godzinie 15. budził nas dźwięk trąbki i każdy podejmował
nałożone na siebie obowiązki, aż do godziny 18. kiedy to należało przygotować
się do wieczornych obrzędów. Po kolacji był czas wolny, na pogawędki, na
czytanie, na spacery.
Czy było nudno? Nie! Praca ta wykonywana była z wielką godnością, w
uszanowaniu, a powtarzana w ciszy mantra odsuwała przyziemne myśli, stwarzając
w sercu i umyśle przestrzeń dla czci, uwielbienia i pokory. Wiem, że właśnie
pokora była tą cecha, której chciał mnie Babadżi nauczyć w tym czasie, aby
potem pokazać mi, do czego może poprowadzić okazywanie pokory bez rozeznania...
Nie powiem, że służba w aszramie przebiegała w bezkonfliktowy sposób.
Musiałam się zmierzyć z „bezinteresowną nieżyczliwością” jednej z kobiet, w której
zresztą z czasem pozyskałam przyjaciółkę, stykałam się także z ludźmi, którzy
wbrew pozorom dalecy byli od uduchowienia, stwarzając różne kontrowersyjne sytuacje,
z którymi też trzeba było się uporać. Ale dawałam sobie radę, w przeciwieństwie
do Darka, który ciągle wchodził na „minę”. Zaprzyjaźnieni rezydenci powtarzali:
Asha, niczym się nie martw, rób karma-jogę, a wszystko będzie tak, jak byś
sobie życzyła. Czułam, że jestem pod życzliwą obserwacją.
Z czasem, gdy wydało się, że dobrze gotuję, stałam się etatową kucharką, a
to wiązało się z cotygodniowymi wyjazdami na zakupy do pobliskiego miasteczka z
jedną z kobiet. Mogłam wtedy dokupić sobie coś, co było mi potrzebne. Miałyśmy
frajdę, ponieważ po odwiedzeniu supermarketu szłyśmy na uroczy, kolorowy rynek,
by zaopatrzyć się w warzywa i owoce, a potem kończyłyśmy zakupy w sympatycznej
kawiarence, urządzonej na wzór mieszczańskiego mieszkania, z miejscem przeznaczonym
dla dzieci i dużymi, rodzinnymi stołami. Zjadałyśmy pyszne, domowe ciasto ze śmietanką,
zapijając dobrą kawą i pławiłyśmy się przez pół godziny w atmosferze „cywilnego
życia”.
Byłam szczęśliwa, wieczorem rozmawiałam o Hairakhanie, wypytywałam o
szczegóły techniczne wyjazdu i pobytu, nie mając pojęcia, jak się to stanie,
ale wiedząc, że pojadę tam.
Któregoś dnia okazało się, że wydano zgodę na to, byśmy sobie wyrobili wizy
do Indii. Wsiedliśmy w kilka osób do samochodu i pojechaliśmy do ambasady w
Hadze.
Muszę powiedzieć, że do tej pory dolegał mi nieco brak niezwykłych
wydarzeń, było przecież tak zwyczajnie, żadnych cudów, żadnych głosów...
Weszliśmy do ambasady. Urzędnik podał nam formularze do wypełnienia. Ktoś
doradził mi, bym zostawiła niewypełnioną rubrykę z czasem pobytu. Poprzedniego
dnia, wieczorem obstawialiśmy, na jaki czas dostaniemy wizy. Padały
przypuszczenia: miesiąc, trzy, może nawet pół roku?
Podaliśmy wypełnione papiery i zostaliśmy poproszeni, by zaczekać. Czas
dłużył się nam niemiłosiernie. W końcu urzędnik w okienku kiwnął na nas, byśmy
podeszli. Z ciepłym uśmiechem podał nam papiery. Spojrzałam i oniemiałam...
otrzymaliśmy wizy na roczny pobyt!
Miałam ochotę go uściskać, roześmiałam się, a on bardzo uprzejmie skinął
głową.
Kiedy potem komentowałam to radosne wydarzenie, dotarło do mnie, że nie
zmyliśmy przed wyjazdem czandanów, a Hindusi mają Babadżiego w wielkiej estymie jako inkarnację Pana
Sziwy.
Wrota do raju uchyliły się przed nami!
-
|
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń