Pozornie wszystko było jak dawniej. Gotowałam obiady, podlewałam ogród,
spacerowałam w wolnym czasie po okolicach, podziwiając ogromne, zwaliste i
czyściutkie krowy w „biustonoszach”, osobliwą rasę owiec, o długich,
opuszczonych do dołu uszach, beczących tak, że mimowolnie człowiek wybuchał
śmiechem. Niechętnie przyglądałam się jednostajnie zielonym, „wyczesanym” łąkom
bez ani jednego kwiatka czy ziółka. Przechodząc nie mogłam nie zwrócić uwagi na
to, że ludzie są tu bardziej pogodni, wyluzowani, przyjaźni, mijałam
uśmiechnięte, bardzo zadbane emerytki, siwowłosych małżonków spacerujących i
trzymających się za rękę. Świat dostatni, syty, trochę nudny, ale tchnący może
nawet nieuzasadnionym poczuciem bezpieczeństwa.
Wspomnienie naszych rodzimych krajobrazów i codziennych polskich widoków
sprawiało mi ból, tym większy, że jechałam do kraju, gdzie miałam zobaczyć
jeszcze więcej nędzy, i dobrze o tym wiedziałam. Trudno mi było pogodzić się z
tymi kontrastami...
Dni mknęły, ani się obejrzeliśmy, jak pojawiło się wszystko, co było potrzebne do podróży, a przede wszystkim bilety na samolot. Ostatnie ustalenia, ostatnie rozmowy, przyjąćko z jabłecznikiem na gorąco i wyruszyliśmy żegnani przez tych kochanych, przyjaznych ludzi, którzy przyczynili się do naszego wyjazdu. Kiedy dziękowaliśmy im, padła krótka odpowiedź: Babadżi tak chciał, dlatego jedziecie!
Dojechaliśmy na lotnisko w okolicach Amsterdamu prawie na ostatnią chwilę. W czasie odprawy było dość zabawnie, ponieważ musiałam odpowiedzieć na liczne pytania urzędnika, a Darek myślał, że wdałam się w pogawędkę z nim i cały czas usiłował mnie popędzać, ponieważ bał się, że samolot odleci bez nas. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zajęliśmy swoje miejsca. Lecieliśmy linią Tower Air, tanią i zupełnie przyzwoitą, jak mnie zapewniano. Była to linia amerykańska, lecz chyba ze względu na cel lotu – New Delphi, była obsługiwana przez śniadych stewardów w czarnych fartuchach, posiłki były typowo orientalne, z dużą ilością ostrych przypraw, a na wideo można było oglądać filmy bez scen przemocy czy seksu.
Podróż trwała około 9 godzin, z międzylądowaniem w Ankarze z powodu awarii w toalecie. Mieliśmy więc okazję, by stwierdzić, że typ budownictwa PRL-u jest rozpowszechniony także na wcale nie takim Bliskim Wschodzie – wypisz-wymaluj wielka płyta!
Około 3. w nocy usłyszeliśmy zapowiedź lądowania. Zaczął się ruch, kolejka do toalety, zbieranie bagażu podręcznego, dopijanie napojów... Samolot zwolna podchodzi do lądowania, siada (przepięknie – nawet nie było wstrząsu), jedziemy po pasie lotniska z tak dużą prędkością, że wszystko z obu stron rozmazuje się w świetliste, białe pasy. W końcu samolot stopniowo zwalnia i staje. Tworzy się kolejka do wyjścia. Obserwuję pracowników lotniska uwijających się przy luku bagażowym. W środku coś we mnie dygoce, że to już...
W końcu wychodzimy na zewnątrz. Od razu poraża nas gorące, wilgotne powietrze o zapachu pary z pralni. Przecież jest jeszcze pora monsunowa! Z trudem oddychamy, momentalnie czujemy oblepiający nas pot. Nieźle! – myślę, skoro tak jest po 3. w nocy, to jak jest w dzień?
Odbiór bagaży, odprawa i wychodzimy do dużej hali – poczekalni. Nasz holenderski przyjaciel uprzedził nas, żebyśmy poczekali z wyjazdem z lotniska do 5., ponieważ autobus do Haldwani gdzie mieszkał Muniradżi, mamy około 7., więc po co mamy się tłuc po nocy. Wiedzieliśmy dokładnie, jaką taksówką jechać, jak rozmawiać z kierowcą, na jaki dworzec.
Usiedliśmy, wyciągając obrzmiałe od długiego siedzenia nogi w niezbyt rzęsistym świetle poczekalni. W pewnym momencie coś jakby poderwało mnie na równe nogi. Jedziemy! – oświadczyłam tak stanowczo, że Darek podniósł się natychmiast i ruszył za mną do wyjścia prowadzącego na postój taksówek.
Uderzył mnie ogrom rozgwieżdżonego nieba i ogromna ilość gwiazd. Ale nie było czasu na podziwianie tych widoków, trzeba było rozejrzeć się pośród taksówkarzy leżących i śpiących na maskach swoich taxi-busów. Jeden wstał i podszedł do nas, pytając charakterystyczną angielszczyzną Hindusów, dokąd chcemy pojechać. Ustaliliśmy kurs i cenę, a ponieważ była to pre-payed taxi, uiściliśmy opłatę z góry. Zaczęła się szaleńcza podróż przez ciemne ulice i uliczki „starego” Delphi. Mijaliśmy odrapane, stare domy, skąpą roślinność po brzegach ulic, ludzi siedzących (o tej porze!) nad głębokimi rowami rynsztoków biegnących wzdłuż chodników. Gdzieniegdzie w żelaznych koszach palono ogień i widać było kilka osób okręconych szalami, w wełnianych czapkach na głowach. Kierowca pędził bardzo szybko, widoki dookoła były tak nieprzyjazne, że musieliśmy mieć rzadkie miny, skoro zapytał w pewnym momencie: Czy wy już jechaliście tą trasą? Oczywiście, skłamałam, że to nie pierwsza nasza wizyta w Indiach, trochę się bałam, czy coś mu nie strzeli do głowy.
Dojechaliśmy w pobliże dworca i wtedy okazało się, że jest tam tyle ryksz, motoriksz, samochodów i pieszych, że nie sposób podjechać w pobliże stanowisk autobusów. Kierowca trąbił, krzyczał, w końcu dostał czkawki z przejęcia i po kilku daremnych próbach przejechania choćby kilku metrów, przeprosił nas i powiedział, że nie dojedzie, po czym pokazał nam ręką, w jakim kierunku mamy iść.
Nie było wyjścia, wysiedliśmy z taksówki, a pierwszą osobą, na którą się natknęliśmy, była młoda i ładna żebraczka. Skłoniła się nisko, składając ręce, i z przepięknym uśmiechem poprosiła o datek. Spojrzałam na nią. Ona ma lepsze sari niż ja! – wyszła ze mnie baba! Ale nie spełniliśmy jej prośby, ponieważ przestrzegano nas, byśmy nie wyciągali pieniędzy w dużych zbiorowiskach ludzi. Wzięliśmy więc nasze bagaże i ruszyliśmy przed siebie.
Znaleźliśmy się placu, z którego odjeżdżały autobusy, i tu klops! Żadnej kasy, żadnej informacji. Zaczęłam biegać od stanowiska do stanowiska, by odczytywać rozkłady na tabliczkach, a Darek został przy bagażu. Gdzie tam! Ani słówka po angielsku, same „pajączki”! Ale niezrażona tym zaczęłam rozpytywać kierowców autobusów: Haldwani? Halwani? Rezultat zerowy. Rozglądaliśmy się dookoła bezradnie, gdy nagle podszedł do nas młody chłopak. Haldwani bus? – pytał. I zaofiarował się (na migi), że poprowadzi nas. Ruszyliśmy za nim, ale poczułam się nieswojo, ponieważ wyraźnie prowadził nas w kierunku jakiegoś ciemnego zaułka. Dodatkowo zrobił się harmider, ponieważ cofający się do zatoczki autobus o mało nie zgniótł wtulonego w jej brzeg śpiącego człowieka. Ktoś ze strasznym krzykiem zdołał go wyciągnąć w ostatniej chwili tylko dzięki temu, że kierowca w końcu usłyszał wołanie. Biedak stał niepewnie na nogach, bezradnie mrugając oczami.
Nagle, nie wiadomo skąd, z tłumu wyrósł rosły, brodaty, brzuchaty Sikh w turbanie i przedzierając się do nas, gromkim głosem zapytał: Hairakhan, Babadżi? Jednocześnie brutalnie odepchnął naszego przewodnika i coś ostro do niego powiedział. Kiwnęliśmy głowami, a on złapał najcięższą torbę i poganiał nas mówiąc, że autobus zaraz odjeżdża. Zasapani dotarliśmy do autobusu, a nasz dobroczyńca coś powiedział do kierowcy i ponaglał nas do wsiadania, podając nam bagaże. Były ciężkie, ponieważ wieźliśmy jakieś rzeczy dla Muniradżiego.
Tak więc znaleźliśmy się w niesamowicie zatłoczonym autobusie, jednym z tych kolorowych, ozdobionych frędzelkami i wstążkami, z długim „pyskiem”. Myślę, że takie zabytki nie jeżdżą już po współczesnych Indiach! Od razu zaczęły się kłopoty, nie tyle z barierą językową, co z ustaleniem ceny biletu. Wiedzieliśmy, ile powinniśmy zapłacić, ale konduktor wypisywał na kartce kolejne, z sufitu wzięte ceny. W końcu jakoś dogadaliśmy się i mogliśmy usiąść na wolnych miejscach. Autobus ruszył. Oczywiście, bardzo szybko, niemiłosiernie lawirując po jezdni. Prawdę mówiąc, przez cały czas pobytu podziwiałam zręczność hinduskich kierowców: jeździli naprawdę szybko po niesłychanie zatłoczonych ulicach, klaksoniąc przy tym niemiłosiernie, ale jakoś nie zdarzały się wypadki.
Po obu stronach jezdni kłębił się (było po 7.) tłum kolorowych postaci. Kobiety w kolorowych sari, z zamalowanymi na czerwono przedziałkami, obwieszone bransoletkami, często z maluszkiem na rękach, z reguły prześlicznym! Mężczyźni na ogół w pandżabach, poprzedzali kobiety i dzieci. Wszyscy ruchy mieli powolne, jakby leniwe. Później zrozumiałam, że jest to sposób na oszczędzanie energii i uniknięcie przegrzania organizmu. Chodniki rozświetlały dodatkowo kolorowe światła z mijanych sklepów, które właściwie wychodziły na ulicę, prezentując na stelażach z obu stron wejścia sprzedawane, kolorowe towary.
Wreszcie skończyło się miasto i wyjechaliśmy na drogę, której w żadnym wypadku nie nazwałabym autostradą ani nawet drogą ekspresową. Słońce było już bardzo wysoko, więc poczuliśmy, że gotujemy się, jak na wolnym ogniu. Pasażerowie siedzieli spokojnie, żadnych rozmów, dzieci siedziały grzecznie. Podróż miała trwać 6 i pół godziny, a oni nawet nie zmieniali pozycji. Dziwne! Ciekawie patrzyliśmy na pobocza, obserwując białe domki, jakby sklecone z kamieni, trochę lepsze jakby wille w stylu orientalnym, drzewa nieznanych nam gatunków, jakieś budynki gospodarcze, małpy przeskakujące po gałęziach przydrożnych drzew.
Na przystankach witał nas zapach dymu, kurzu oraz czerezu, którym Hindusi chętnie i często się odurzali.
Nagle, na jednym z przystanków, na jakieś dwadzieścia minut przed końcem jazdy, autobus zatrzymał się na dłużej, a ktoś podszedł do kierowcy i o czymś mówił dosyć wzburzony.
Potem kierowca zwrócił się do pasażerów i wszyscy, bez komentarzy, zaczęli przchodzić do wyjścia. Nikt nie mówił po angielsku, łącznie z kierowcą, który pokazywał ręką, że mamy wysiadać, i na nasze żądanie zwrócił nam, jak i przedtem innym, niewykorzystaną kwotę należności za bilety. Wysiedliśmy i poczłapaliśmy do kasy, chcąc nabyć bilety i jechać innym autobusem. Pani w kasie powiedziała tylko: Problem! I rozłożyła ręce. Wyszliśmy na plac, gdzie był postój taksówek. Okazało się, że nasi współpasażerowie już się zabrali i na placyku były pustki. Oprócz nas czekało tam jakieś małżeństwo. Umówiliśmy się, że jak przyjedzie jakaś taksówka, pojedziemy razem. I tak się stało.
W Haldwani znaleźliśmy się po południu. Szliśmy do hotelu wskazanego nam przez naszych holenderskich przyjaciół. Po drodze mijaliśmy tory kolejowe, gdy dobiegł nas dziwny odgłos, w którym rozpoznaliśmy rozpaczliwe beczenie... małego koziołka, którego dwóch mężczyzn zarzynało na torach! Widok był wstrząsający, odwróciliśmy głowy pełni niesmaku i współczucia. Dotarliśmy do głównej ulicy i chcieliśmy przejść na jej drugą stronę, gdy poraził nas kolejny widok: Przecznicą szedł kondukt pogrzebowy: Ludzie nieśli na marach ciało owinięte płótnem. Podobno pobielałam na twarzy. Babadżi – wyszeptałam - co ty nam szykujesz w tych Indiach?
Już w hotelu dowiedzieliśmy się, że w Indiach panuje epidemia cholery....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz