JAK ISKRY Z PŁOMIENIA...
Było to
na początku mojej, nazwijmy to, kariery
duchowej, kiedy stawiałam pierwsze, ale za to bardzo szybkie kroki w praktyce jednej
ze ścieżek jogi. Miałam to nieszczęście, że dzięki intensywnym medytacjom,
powtarzaniu mantry oraz innym praktykom, „poszłam szybko w ducha”. Stanowczo za
szybko! Moje trzecie oko otwierało się coraz szerzej, co wywoływało nieprzyjemne
doznania fizyczne, ale za tym szły „sidhi”, czyli moce, których osiągnięcie nie
było moim zamiarem, ale przyjęłam je z radością jako dar i efekt moich
wysiłków. To zadziwiające, że oprócz wizji, chwil jasnowidzenia, ogromnej
wrażliwości na energie i umiejętności działania pozytywnym myśleniem, pojawiła
się niesłychana przenikliwość. To było coś niesamowitego, patrzyło się na
człowieka i wiedziało o nim dosłownie wszystko i to w ułamku sekundy. Zasadą,
której należało przestrzegać, było powstrzymywanie się od wszelkich komentarzy,
ocen, a już na pewno, od dzielenia się z innymi swoimi spostrzeżeniami. Każdy
kij ma dwa końce. W moim przypadku to powiedzenie sprawdziło się bardzo szybko.
Widziałam i czułam o wiele za dużo i nie były to budujące spostrzeżenia pomimo
moich usiłowań, by utrzymać się w stanie pozytywnego myślenia i postrzegania.
Któregoś
dnia nasza grupa udała się wraz z przywódczynią do Warszawy, gdzie miało się
odbyć jakieś ogólnopolskie spotkanie. Zebraliśmy się w liczbie kilkudziesięciu
osób w dużym mieszkaniu, gdzieś na Woli. Siedzieliśmy w rzędach na podłodze w
salonie, wszyscy ubrani na biało, naprzeciw stojącej pod rozłożystą palmą
ogromnej kanapy, na której zasiadła prowadząca wraz z naszą przywódczynią. Obie
były w białych sari, długowłose, uśmiechnięte. Było w tym uśmiechu coś, co zupełnie
mi nie pasowało. Zaczęłam kręcić się na swojej poduszce. Czułam, jak po bokach
policzków smagają mnie jakieś płomieniste strzałki. Po chwili zorientowałam
się, że są to strumienie energii z oczu tych, którzy siedzieli za mną. Czyżby i
oni byli niemile podekscytowani? – myślałam, czując, jak z każdą chwilą narasta
we mnie irytacja – zjawisko niedopuszczalne w tych praktykach. W czasie
medytacji w ogóle nie mogłam się skupić: czułam jakiś fałsz dookoła siebie,
widziałam mydlane uśmiechy prowadzących i spostrzegłam, że obie są zmęczone i
znudzone! W pewnym momencie zapragnęłam wyjść z tej sali, wyjść z tego czegoś,
co zaczynało mnie oblepiać. Nie miałam ochoty udawać, że jest mi dobrze w tym
gronie, że czuję się szczęśliwa... Już się podnosiłam, gdy prowadząca dała
znak, by zakończyć medytację, zostałam więc, postanawiając, że wyjdę zaraz po
tym jak prowadząca, zgodnie ze zwyczajem, obdaruje każdego z obecnych
spojrzeniem z przekazem boskiej świadomości, po czym zwykle następowało
wręczenie jakiegoś słodkiego przysmaku. Czekałam na swoją kolejkę, snując
jadowite myśli w rodzaju: Co ty myślisz, że jak mi w oczy spojrzysz, stanie się
cud? Jaki cud?! To wszystko to jedna wielka lipa! Jak wy obie wyglądacie pod tą
palmą! Ha! Ha! Ha! Cyrk! W co ja się
wrobiłam? Cyrk! Zaraz wracam do domu!
Przyszła
moja kolej, poderwałam się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko
„bogu tej jogi”, przeciwko wszelkim prawdom, które wtłaczano mi pracowicie do
głowy. Szłam, czując, że jestem tak „brudna”, że prowadzącą chyba odrzuci ode
mnie na trzy metry. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie
uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.
I wtedy stało się coś, czego
nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało
mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z
zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam
jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam
się ku Niemu, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą
pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak,
jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało
niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się
kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął
mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim, stopiłam się z Nim w
jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie
odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze
doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość,
miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością,
uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego
okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej jednej
chwili. Nie było żadnego: On i ja! Była tylko jedność i jestność, która jest
wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.
To, co
opisałam, wydarzyło się dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w
sobie, potrzebuję co najmniej minuty.
Kiedy
ocknęłam się, prowadząca podtrzymywała moje osuwające się ciało. Wróciłam na
miejsce cichutka i promienna. Siedziałam oszołomiona, czując, że moje ciało fizyczne
nie jest w stanie pomieścić w sobie tego szczęścia. Uszczęśliwiony duch tańczył
szalony taniec radości, co wyraziło się salwami radosnego śmiechu po wyjściu z
budynku.
Zostałam
obdarowana bezcennym skarbem na dalszą, niełatwą drogę życia. Wędrowałam po
różnych ścieżkach rozwoju duchowego w nadziei na ponowne odnalezienie w sobie
tej chwili, którą przeżyłam wtedy. Czasami, w głębokiej medytacji, wydawało mi
się, że podchodzę w pełnej radosnego lęku ciszy do tego jedynego w swoim
rodzaju doznania. Nieraz jeszcze kończyłam medytację prawie nieżywa ze
szczęścia, lecz tamto doświadczenie nie powtórzyło się już nigdy.
Czytałam różne mądre księgi, pisma nazywane świętymi,
rozmyślałam, rozwijałam się, robię to dotąd, ale ciągle towarzyszy mi silne
przekonanie, że to wszystko jest ZAMIAST. Zamiast tego stanu, który na tak
krótko stał się moim udziałem, a który jest moim WŁAŚCIWYM STANEM, DO KTÓREGO
MAM NIEZBYWALNE PRAWO. Dlatego ciągle towarzyszy mi uczucie, że zbędne są
wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga, na temat natury
Wszechrzeczy. Wiem, że TA CHWILA po prostu przyjdzie, a wtedy ponownie wszystko
stanie się jasne, ale już NA ZAWSZE.
Nie jestem jakimś luminarzem rozwoju duchowego, cudownym
wyjąteczkiem, wybrańcem Boga, czy nawet VSP (Very Spiritual Person, jak to się
mawia na Zachodzie). Mówię o sobie, że jestem duszą w drodze... w
drodze do tego stanu, jaki już raz udało mi się przeżyć. Czuję, że doznanie
to jest przeznaczone nam wszystkim, którzy świadomie zmierzamy do Stwórcy i to nawet
niezależnie od naszej bieżącej kondycji duchowej. Nie jestem pewna, czy musimy
się do tego kwalifikować w jakiś szczególny sposób. W końcu pamiętam, że ja
zostałam „wyrwana” ze stanu krańcowej negatywności.
Ta
prawda pozostaje dla mnie niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO
PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno:
JESTEŚMY Z NIEGO I JESTEŚMY NIM. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w
to uwierzyć.
Czego gorąco życzę wszystkim Wam,
spadkobiercom Boskiego dziedzictwa, których dusze przez wieki niosą w sobie Światło Boże...
To są
moje NOWOROCZNE ŻYCZENIA DLA WAS, KOCHANE ŚWIATEŁKA!
Ania-Asha
28. 12.
2011r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz