sobota, 26 maja 2012

Opowieść o dębie


                                              
Połowa lat dziewięćdziesiątych. Peryferie dużego miasta. Stare, zniszczone domy, sklepiki z ciemnawymi, rzadko zmieniającymi się wystawami, podwórka z suszącym się praniem, gromady dzieciaczków biegających po ulicach, kłótliwe kobiety i zataczający się piwosze... Wzdłuż wykoślawionych chodników biegną głębokie rowy, które kiedyś pełniły rolę rynsztoków, a następnie zbierały nadmiar wody deszczowej.

Wystarczyło jednak oddalić się zaledwie kilkanaście metrów od ruchliwej trasy wylotowej i przejść wąską dróżką pośród młodych dąbków i brzóz, by ujrzeć, jak rozpościerają się piękne łąki, pełne bujnej, soczystej trawy przetykanej główkami kolorowych kwiatów. Niewielki, lecz głęboki staw rozbrzmiewał rechotem żab, przeskakujących po liściach lilii wodnych, które zaścielały zielonym kobiercem większą część jego powierzchni. W dali, po dwóch stronach ścieżki widać było zagajniki czarodziejsko pięknych brzóz, zamknięte krzakami jeżyn i malin. W czerwcu roznosił się intensywny, słodki  zapach unoszący się z krzaków czarnego bzu. Cały ten obszar zamykała z trzech stron ściana gęstego lasu, ulubionego przez sarny, które od czasu do czasu, czujnie nasłuchując, pożywiały się w zaroślach, zrywając się na każde szczeknięcie psów z pobliskiego gospodarstwa.

Taki pejzaż można było obejrzeć z niewielkiego mostku przerzuconego nad strumieniem, który wypływał ze źródełka na innych łąkach, o jakieś 500 metrów dalej. Woda w strumieniu płynęła raźno i wesoło, jakby rada, że poi i orzeźwia te piękną okolicę. Płynąc tak, darzyła swoją wodą potężne korzenie ogromnego dębu, który rósł tuż przy mostku, ocieniając go nieustannie swą rozległą koroną.

Pamiętam, jak oniemiałam z podziwu, gdy ujrzałam go po raz pierwszy. Stał prosty, majestatyczny, rozpościerając potężne konary jak dobrotliwy siłacz mocarne ramiona. Kiedy stanęłam pod baldachimem jego zielonej korony, poczułam miarowo i spokojnie wibrujące fale jego energii. Były silne, lecz nie natrętne. Pozwoliłam im wejść w swoją przestrzeń. To było jak powitanie. Kiedy podnosiłam głowę, ze zdziwieniem zauważyłam, że jego gruby pień składa się z dwóch części – tak! To były dwa mocno zrośnięte ze sobą pnie. „Jak kochankowie, których nic już nie rozdzieli” – pomyślałam sobie. Tuż obok stał jeszcze jeden dąb, piękny i prosty, chociaż dużo mniejszy.

Zakochałam się w tych łąkach, w tym pięknym i silnym drzewie, które budziło we mnie taki respekt, że nigdy nie ośmieliłam się przytulić się do niego, by poprosić o siłę, o moc, o uzdrowienie...

Przechodząc, mijałam go, zawsze witając spojrzeniem, bo nie był to ktoś, kogo można ominąć bez powitania... 

Wiedziałam o tym, że jego korzenie kilkanaście lat temu objęły i przyjęły znużone starością ciało kudłatego, czworonogiego Przyjaciela, „psa z duszą”, jak mawiał o nim mój mąż.

Często wracałam na te łąki, właściwie codziennie. Prawdę mówiąc, ten obszar był bardzo niewielki, lecz tak urokliwy, że kiedyś koleżanka, która właśnie wróciła z Finlandii powiedziała z zachwytem: „Przecież ty tu masz kawałek Finlandii. Jak pięknie!”

Chętnie dzieliliśmy się tym pięknem, zapraszając przyjaciół na pikniki. Łąki rozbrzmiewały wtedy odgłosami śmiechem dzieci, szczekaniem psów, a las darzył gości tym, co miał.

Mijały lata. Chodniki wyszczerbiały się coraz bardziej, domy zwolna niszczały, umorusane dzieci rosły a ich zabawy dokonywały zniszczeń w budynkach, na ścianach, w podwórkach i na ulicy. W te mroczne okolice coraz częściej zaglądały radiowozy policyjne i karetki pogotowia, a widok puszek i butelek poniewierających się po podwórkach stał się codziennością.

TO zaczęło się powoli i prawie niepostrzeżenie: najpierw jakaś zgnieciona puszka na mostku, parę kapsli... Potem ślady palonego ogniska, torby foliowe polatujące po łąkach z wiatrem jak smętne baloniki. Murki mostku coraz częściej nosiły ślady wyładowywania czyjejś złości, a drogę do dębu znaczyły śmieci. Z czasem ziemia na mostku była dosłownie wybrukowana kapslami. Pod dębem odbywały się teraz codzienne libacje, więc nie o każdej porze mogliśmy tam przychodzić.  

W tym czasie zaprzyjaźniłam się z brzozą w najodleglejszym zakątku łąk: przytulałam się do niej, gdy mnie zapraszała, bym chłonęła jej piękną, łagodną energię. Opowiadałam jej o swoich troskach i smutku z powodu niszczenia mojego Raju, a ona opowiadała o strumieniach energii, które spływały do jej pnia, jak i pni jej okolicznych sióstr  z centrum Wszechświata, by dać tej okolicy błogosławieństwo Czystości i Spokoju. Raczyła mnie tym spokojem i zdrowiem obficie, więc radośnie wracałam do tego świata, który mnie ranił...

Mijały lata. Pogodziłam się z dewastacją Finlandii, jak i z postępującym zdziczeniem obyczajów sąsiadów w okolicy. Byłam nawet wdzięczna sobie za tę akceptację. Nie jest łatwo żyć w środowisku, które jest obce i z natury nieprzyjazne, ale jakoś dawaliśmy sobie radę.

Któregoś dnia wzięliśmy psa i wyruszyliśmy na codzienny spacer. Kiedy dochodziłam do końca łąk, poraziło mnie jakieś dziwne milczenie. Nagle spostrzegłam: Nie było mojej brzozy! Nie było także jej towarzyszek. Zostały pniaki i dywan ze złocistych trocin... Bezradnie spojrzałam w kierunku dębu, jakby pytając, jak mogło do tego dojść. Doszła do mnie odpowiedź: Pogódź się z tym! Wtedy dotarło do mnie, że dąb stał idealnie naprzeciwko mojej brzozy, czyli stanowili oni dwa przeciwstawne bieguny. Dlatego idąc, czułam tak silne zakłócenie energii.

Przez następne miesiące niechętnie wchodziłam na łąki, które z dnia na dzień zmieniały swój wygląd: przyjeżdżały ciężkie ciężarówki z materiałami budowlanymi, rozgniatając zielone ścieżki, podłączono media do kilku działek, a w okolicy rzezi brzóz pyszni się teraz ogromna rezydencja.

Kiedy ustał hałas budowy, kontynuowaliśmy nasze spacery po bardzo okrojonym terenie. Codziennie mijaliśmy dąb obrzucony śmieciami, z torebkami foliowymi w najniższych gałęziach, wysłuchujący codziennie strug negatywnych słów, które bardziej przypominają wymiociny niż mowę...

Jak on to wytrzymuje? – pytałam sama siebie, stojąc pod jego koroną. W dodatku, ci, którzy pod nim siedzą, mają poczucie mocy i panowania nad tymi, którzy są poza jej zasięgiem, jak niegdyś słowiańska i celtycka starszyzna – pomyślałam z ironią. - Och, dębie, kogo ty karmisz swoją mocą, jakim działaniom dodajesz sił i wsparcia... I jak to wszystko wytrzymujesz?

A jak ty to wytrzymujesz? – doszło do mnie. – Słyszę i widzę to samo, co ty, kiedy powracasz do domu. Ale spójrz na mnie, czy ubyło mi czegoś?

Spojrzałam: był dorodny, mocny i piękny, jak zawsze, a nawet bardziej, ponieważ rósł z biegiem lat.

W tym momencie zrozumiałam, że on teraz równoważy energię w całej tej okolicy, współpracując z przepiękną, ogromną olchą, która rośnie naprzeciw niego, ale za odległymi, gęstymi zaroślami, do których zamknięto dostęp przechodzącym.

- Widzisz, ja nadal jestem SOBĄ i robię to, co robiłem od samego początku, a to się nie zmieni, póki tu jestem.

Wtedy dotarło do mnie, że ja i mój mąż stanowimy w tej okolicy rodzaj takiego właśnie dębu. Pomimo nieprzyjaznego, zanieczyszczonego pod każdym względem środowiska pozostajemy Sobą i chyba tak jak dąb równoważymy energię tych okolic.

Od półtora roku uważam siebie za Pracownika Światła. To brzmi bardzo mocno, ale nie pompuje mojego Ego. Po prostu staram się dorzucić chociaż małą cząsteczkę do dzieła Transformacji.

Wiem to i czuję, że my, Pracownicy Światła jesteśmy w otaczającym nas świecie jak to piękne i silne drzewo. Niezależnie od okoliczności pozostajemy SOBĄ. Namaste.






1 komentarz:

  1. Cudowne opowiadanie Aniu. Mimo, ze zarazem smutne, dodaje odwagi do tego, azeby akceptowac zycie wszedzie tam, gdzie jestesmy i zawsze czuc sie SOBA. Dziekuje Siostrzyczko :))

    OdpowiedzUsuń