Połowa lat dziewięćdziesiątych. Peryferie dużego miasta.
Stare, zniszczone domy, sklepiki z ciemnawymi, rzadko zmieniającymi się wystawami,
podwórka z suszącym się praniem, gromady dzieciaczków biegających po ulicach, kłótliwe
kobiety i zataczający się piwosze... Wzdłuż wykoślawionych chodników biegną
głębokie rowy, które kiedyś pełniły rolę rynsztoków, a następnie zbierały
nadmiar wody deszczowej.
Wystarczyło jednak oddalić się zaledwie kilkanaście metrów
od ruchliwej trasy wylotowej i przejść wąską dróżką pośród młodych dąbków i
brzóz, by ujrzeć, jak rozpościerają się piękne łąki, pełne bujnej, soczystej
trawy przetykanej główkami kolorowych kwiatów. Niewielki, lecz głęboki staw
rozbrzmiewał rechotem żab, przeskakujących po liściach lilii wodnych, które zaścielały
zielonym kobiercem większą część jego powierzchni. W dali, po dwóch stronach
ścieżki widać było zagajniki czarodziejsko pięknych brzóz, zamknięte krzakami
jeżyn i malin. W czerwcu roznosił się intensywny, słodki zapach unoszący się z krzaków czarnego bzu. Cały
ten obszar zamykała z trzech stron ściana gęstego lasu, ulubionego przez sarny,
które od czasu do czasu, czujnie nasłuchując, pożywiały się w zaroślach,
zrywając się na każde szczeknięcie psów z pobliskiego gospodarstwa.
Taki pejzaż można było obejrzeć z niewielkiego mostku
przerzuconego nad strumieniem, który wypływał ze źródełka na innych łąkach, o jakieś
500 metrów dalej. Woda w strumieniu płynęła raźno i wesoło, jakby rada, że poi
i orzeźwia te piękną okolicę. Płynąc tak, darzyła swoją wodą potężne korzenie
ogromnego dębu, który rósł tuż przy mostku, ocieniając go nieustannie swą
rozległą koroną.
Pamiętam, jak oniemiałam z podziwu, gdy ujrzałam go po raz
pierwszy. Stał prosty, majestatyczny, rozpościerając potężne konary jak
dobrotliwy siłacz mocarne ramiona. Kiedy stanęłam pod baldachimem jego zielonej
korony, poczułam miarowo i spokojnie wibrujące fale jego energii. Były silne,
lecz nie natrętne. Pozwoliłam im wejść w swoją przestrzeń. To było jak
powitanie. Kiedy podnosiłam głowę, ze zdziwieniem zauważyłam, że jego gruby
pień składa się z dwóch części – tak! To były dwa mocno zrośnięte ze sobą pnie.
„Jak kochankowie, których nic już nie rozdzieli” – pomyślałam sobie. Tuż obok
stał jeszcze jeden dąb, piękny i prosty, chociaż dużo mniejszy.
Zakochałam się w tych łąkach, w tym pięknym i silnym
drzewie, które budziło we mnie taki respekt, że nigdy nie ośmieliłam się
przytulić się do niego, by poprosić o siłę, o moc, o uzdrowienie...
Przechodząc, mijałam go, zawsze witając spojrzeniem, bo nie
był to ktoś, kogo można ominąć bez powitania...
Wiedziałam o tym, że jego korzenie kilkanaście lat temu
objęły i przyjęły znużone starością ciało kudłatego, czworonogiego Przyjaciela,
„psa z duszą”, jak mawiał o nim mój mąż.
Często wracałam na te łąki, właściwie codziennie. Prawdę
mówiąc, ten obszar był bardzo niewielki, lecz tak urokliwy, że kiedyś
koleżanka, która właśnie wróciła z Finlandii powiedziała z zachwytem: „Przecież
ty tu masz kawałek Finlandii. Jak pięknie!”
Chętnie dzieliliśmy się tym pięknem, zapraszając przyjaciół
na pikniki. Łąki rozbrzmiewały wtedy odgłosami śmiechem dzieci, szczekaniem
psów, a las darzył gości tym, co miał.
Mijały lata. Chodniki wyszczerbiały się coraz bardziej, domy
zwolna niszczały, umorusane dzieci rosły a ich zabawy dokonywały zniszczeń w
budynkach, na ścianach, w podwórkach i na ulicy. W te mroczne okolice coraz
częściej zaglądały radiowozy policyjne i karetki pogotowia, a widok puszek i
butelek poniewierających się po podwórkach stał się codziennością.
TO zaczęło się powoli i prawie niepostrzeżenie: najpierw
jakaś zgnieciona puszka na mostku, parę kapsli... Potem ślady palonego ogniska,
torby foliowe polatujące po łąkach z wiatrem jak smętne baloniki. Murki mostku
coraz częściej nosiły ślady wyładowywania czyjejś złości, a drogę do dębu
znaczyły śmieci. Z czasem ziemia na mostku była dosłownie wybrukowana kapslami.
Pod dębem odbywały się teraz codzienne libacje, więc nie o każdej porze mogliśmy
tam przychodzić.
W tym czasie zaprzyjaźniłam się z brzozą w najodleglejszym
zakątku łąk: przytulałam się do niej, gdy mnie zapraszała, bym chłonęła jej piękną,
łagodną energię. Opowiadałam jej o swoich troskach i smutku z powodu niszczenia
mojego Raju, a ona opowiadała o strumieniach energii, które spływały do jej
pnia, jak i pni jej okolicznych sióstr z
centrum Wszechświata, by dać tej okolicy błogosławieństwo Czystości i Spokoju.
Raczyła mnie tym spokojem i zdrowiem obficie, więc radośnie wracałam do tego świata,
który mnie ranił...
Mijały lata. Pogodziłam się z dewastacją Finlandii, jak i z
postępującym zdziczeniem obyczajów sąsiadów w okolicy. Byłam nawet wdzięczna
sobie za tę akceptację. Nie jest łatwo żyć w środowisku, które jest obce i z
natury nieprzyjazne, ale jakoś dawaliśmy sobie radę.
Któregoś dnia wzięliśmy psa i wyruszyliśmy na codzienny spacer.
Kiedy dochodziłam do końca łąk, poraziło mnie jakieś dziwne milczenie. Nagle
spostrzegłam: Nie było mojej brzozy! Nie było także jej towarzyszek. Zostały pniaki
i dywan ze złocistych trocin... Bezradnie spojrzałam w kierunku dębu, jakby
pytając, jak mogło do tego dojść. Doszła do mnie odpowiedź: Pogódź się z tym!
Wtedy dotarło do mnie, że dąb stał idealnie naprzeciwko mojej brzozy, czyli
stanowili oni dwa przeciwstawne bieguny. Dlatego idąc, czułam tak silne
zakłócenie energii.
Przez następne miesiące niechętnie wchodziłam na łąki, które
z dnia na dzień zmieniały swój wygląd: przyjeżdżały ciężkie ciężarówki z
materiałami budowlanymi, rozgniatając zielone ścieżki, podłączono media do
kilku działek, a w okolicy rzezi brzóz pyszni się teraz ogromna rezydencja.
Kiedy ustał hałas budowy, kontynuowaliśmy nasze spacery po
bardzo okrojonym terenie. Codziennie mijaliśmy dąb obrzucony śmieciami, z
torebkami foliowymi w najniższych gałęziach, wysłuchujący codziennie strug
negatywnych słów, które bardziej przypominają wymiociny niż mowę...
Jak on to wytrzymuje? – pytałam sama siebie, stojąc pod jego
koroną. W dodatku, ci, którzy pod nim siedzą, mają poczucie mocy i panowania
nad tymi, którzy są poza jej zasięgiem, jak niegdyś słowiańska i celtycka
starszyzna – pomyślałam z ironią. - Och, dębie, kogo ty karmisz swoją mocą,
jakim działaniom dodajesz sił i wsparcia... I jak to wszystko wytrzymujesz?
A jak ty to wytrzymujesz? – doszło do mnie. – Słyszę i widzę
to samo, co ty, kiedy powracasz do domu. Ale spójrz na mnie, czy ubyło mi
czegoś?
Spojrzałam: był dorodny, mocny i piękny, jak zawsze, a nawet
bardziej, ponieważ rósł z biegiem lat.
W tym momencie zrozumiałam, że on teraz równoważy energię w
całej tej okolicy, współpracując z przepiękną, ogromną olchą, która rośnie
naprzeciw niego, ale za odległymi, gęstymi zaroślami, do których zamknięto
dostęp przechodzącym.
- Widzisz, ja nadal jestem SOBĄ i robię to, co robiłem od
samego początku, a to się nie zmieni, póki tu jestem.
Wtedy dotarło do mnie, że ja i mój mąż stanowimy w tej
okolicy rodzaj takiego właśnie dębu. Pomimo nieprzyjaznego, zanieczyszczonego pod
każdym względem środowiska pozostajemy Sobą i chyba tak jak dąb równoważymy
energię tych okolic.
Od półtora roku uważam siebie za Pracownika Światła. To
brzmi bardzo mocno, ale nie pompuje mojego Ego. Po prostu staram się dorzucić chociaż
małą cząsteczkę do dzieła Transformacji.
Wiem to i czuję, że my,
Pracownicy Światła jesteśmy w otaczającym nas świecie jak to piękne i silne
drzewo. Niezależnie od okoliczności pozostajemy SOBĄ. Namaste.
Cudowne opowiadanie Aniu. Mimo, ze zarazem smutne, dodaje odwagi do tego, azeby akceptowac zycie wszedzie tam, gdzie jestesmy i zawsze czuc sie SOBA. Dziekuje Siostrzyczko :))
OdpowiedzUsuń